Pokłosie: lekcja pamięci dla początkujących
Połowa mojej rodziny pochodzi z małego mazowieckiego miasteczka O. W dzieciństwie, którego wakacyjne miesiące upływały na szwendaniu się razem z bandą braci ciotecznych, wydawało mi się, że ten świat jest skończony, kompletny i bezpieczny. Wiele […]
Połowa mojej rodziny pochodzi z małego mazowieckiego miasteczka O. W dzieciństwie, którego wakacyjne miesiące upływały na szwendaniu się razem z bandą braci ciotecznych, wydawało mi się, że ten świat jest skończony, kompletny i bezpieczny. Wiele lat później zorientowałam się, że podczas wojny prawie połowa mieszkańców nagle zniknęła, więc to miasto, które znałam, nie było chyba aż tak bardzo niezmienne, jak mi się wydawało.
Miasteczko O. było dla mnie swojskie, choć czasami dość egzotyczne, bo przecież w Warszawie nie brałam udziału w sianokosach, nie jeździłam na kopie siana, od którego miałam zawsze uczulenie ku rozpaczy mamy i mojej radości i nie przechadzałam się po Grochowie z krowami z pastwiska. Do tego w jednej z kilku stodół można było znaleźć nieużywane od lat tajemnicze sprzęty rolnicze (młockarnię, cepy), o których czasami dziadek opowiadał. Kiedy nastawał czas sianokosów, zakasywał rękawy i z całą rodziną szedł na pole, choć tak naprawdę całe życie robił przede wszystkim piękne buty; słabość do nich odziedziczyłam chyba po nim. I jeszcze upodobanie do zapachu butaprenu, który chłonęłam w warsztacie szewskim, przesiadując na małym zydlu. Miasteczko miało wytyczone granice, gorszą i biedniejszą część zwaną powszechnie Pragą, znajdującą się za niewielkim drewnianym mostem i mieszkańców, którzy wszyscy się znali.
Dziadek pola miał, bo na wsi ilość hektarów przekładała się na poważanie. Mógł swoje całkiem niezłe rzemieślnicze pieniądze inwestować w Warszawie, do czego namawiała go część rodziny, ale on uważał, że to ziemia świadczy o statusie i majętności. Pamiętał, jak po wojnie pieniądze z dnia na dzień straciły wartość i można było nimi co najwyżej w piecu palić. Może był jasnowidzem i przewidział prosperity dopłat unijnych.
Jak każdy wścibski dzieciak, uwielbiałam zadawać nieskończoną ilość pytań. Z zapałem wertowałam stare rodzinne albumy z nielicznymi przedwojennymi zdjęciami i dopytywałam się z rumieńcami na policzkach, jak to było, kiedy dziadkowie brali ślub w tak siarczystą zimę, że gorszej mieszkańcy O. nie pamiętali. Na innych zdjęciach dziadek paradował w stroju strażaka, a niezamężna śliczna babcia pozowała do zdjęcia, uśmiechając się do kogoś po drugiej stronie obiektywu. Czasami, choć babcia do rozmownych nie należała, udawało mi się ją namówić, żeby opowiedziała o wojnie. W historii, ocenzurowanej zapewne na potrzeby małej dziewczynki, pojawiał się pewien niemiecki żołnierz – dobry chłopak, którego posłali na Wschód i już nie wrócił i straszny strach przed Rosjanami, przed którymi uciekała do młyna. Niewiele więcej można było z niej wyciągnąć, a dziadek był już tak schorowany, że się go trochę po dziecinnemu bałam.
Z czasem postarzeli się i poumierali szewce i cholewkarze, którzy byli – przed wojną i kilka dekad po niej – dumą tego miasta. Młodzi się wyprowadzali, starzy już nie trzymali zwierząt. Tylko produkcja obwarzanków uznawanych za lokalny rarytas jakoś nie zanikła, można wręcz powiedzieć, że się sprofesjonalizowała. O. zmieniło się w taką ani wieś, ani miasto. Nie wiadomo co.
A ja w pewnym momencie w liceum zainteresowałam się kulturą żydowską. Właściwie nie pamiętam nawet dlaczego; jakoś tak wyszło. Zaczęłam czytać (często książki, do których chyba jednak nie powinnam była wtedy sięgać), sprawdzać. Wpadłam w stan neofity żydologa. Rodzina śmiała się, że jeszcze trochę i jakiegoś Żyda uda mi się wreszcie wśród przodków znaleźć. Poszukiwania trwały, nadaremnie. Aż zorientowałam się, że wiem, ilu Żydów mieszkało przed wojną w Warszawie, czym różni się Jom Kippur od Rosz ha-Szana, a nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jakim cudem miasteczko O., leżące nieopodal siedziby ważnego mazowieckiego cadyka, jest tak jednolite. Dlaczego na żadnym z przedwojennych zdjęć nie ma postaci w chałatach, czemu w wojennych opowieściach mojej babci nie pojawia się słowo „Żyd“; czasem tylko „Żydek“, na którego dźwięk z kolei ja reaguję alergicznie, więc dalej nie pytam. W miasteczku O. po sąsiadach słuch zaginął. Nagle zniknęli, wywiezieni przez Niemców.
Z całym bagażem wiedzy i fascynacji inną kulturą, którą przecież znałam głównie teoretycznie – trudno byłoby porównywać świat moich znajomych, którzy wiedzieli o swoich żydowskich korzeniach, ze światem przedwojennego małego sztetla – nie byłam w stanie porozumieć się z moją babcią. Na jej argumenty, że w domach biedoty żydowskiej było brudno i śmierdziało czosnkiem, najłatwiej było mi powiedzieć, że to stereotyp. Ona nie wspominała Żydów – może dlatego, że przeprowadziła się do miasteczka zaledwie kilka lat przed wojną, a może dlatego, że ich nie lubiła. A ja rozczytywałam się we wspomnieniach, pamiętnikach i wzdychałam do tej wielokulturowej Polski, której nie dane mi było poznać. Dla mojej babci Żydzi byli obcy, „obcy i to jeszcze jak bardzo“ – jak mówi Franek Kalina w Pokłosiu, a dla mnie byli Obcy, a więc fascynujący. Ona miała swoją pamięć i uprzedzenia, ja lektury i tęsknotę. Dla Niej Żydzi byli obcym elementem na wsi, dla mnie kulturotwórczą warstwą w mieście. Kiedy wyzbyłam się już neofickiego zapału i byłam gotowa, żeby po prostu zapytać Ją o to, jak to jest, kiedy nagle znika kilkaset rodzin z dnia na dzień, Jej już nie było.
Później wzięłam udział w projekcie polegającym na jeżdżeniu po lubelskich wsiach oraz małych miasteczkach i zbieraniu informacji o kirkutach, synagogach. Tworzyliśmy Szlak Chasydzki, który miał się stać rodzajem trasy turystyczno-edukacyjnej. Przy okazji rozmawialiśmy z mieszkańcami. To był 2004 rok i zdarzało się, że na hasło „Żyd“ ktoś zatrzaskiwał nam drzwi przed nosem, a ktoś inny prosił, żebyśmy weszli do środka na rozmowę, bo nie chce, żeby sąsiedzi widzieli. Powszechnie krążyły opowieści o Żydach, którzy przyjadą i wezmą co swoje. Te same osoby potrafiły równocześnie wspominać z łezką w oku żydowskich sąsiadów i pyszne jedzenie, które u nich jedli, żeby po chwili opowiedzieć mi, że maca robiona jest z chrześcijańskich dzieci. Czasami myślałam, że żartują, obruszali się wtedy. To nie były wsie niczym ta z Pokłosia, w której chłopi chodzą przede wszystkim w gumofilcach, a jak nie przyjedzie kombajn, to słomę wiąże się ręcznie na polu. Burmistrz był zachwycony naszą wizytą, bo niedawno słyszał o projektach dotyczących dziedzictwa kulturowego i chciał włączyć w działania lokalne szkoły. Poza tym od miesiąca byliśmy już w Unii i powiew nowego czuć było w powietrzu.
Ani w mazowieckim miasteczku O. z mojego dzieciństwa, ani w większości lubelskich miejscowości, w których byłam, nie było podczas wojny pogromu. Sąsiedzi nie zapędzili sąsiadów do stodoły, żeby ich podpalić. Były kłótnie, sporo niechęci – często podyktowanej rosnącym w latach 30. kryzysem ekonomicznym i działaniami środowisk ONR – zawsze pewne poczucie obcości, bo obie wspólnoty – zarówno ta chrześcijańska, jak i żydowska – do otwartych nie należały. Byli tacy, którzy przechowywali podczas wojny swoich sąsiadów, niektórzy za darmo, inni za pieniądze, czasem z poczucia przyzwoitości, albo bo wydawało się to opłacalnym, choć ryzykownym biznesem. Byli też tacy, którzy donosili. Świnie i przyzwoici ludzie, po każdej ze stron. W tych miejscowościach, tak jak w Jedwabnem, po wojnie zapadła kurtyna milczenia. Po raz pierwszy na poważnie odsłoniła się podczas awantury wokół książki Jana Tomasza Grossa. Mam nadzieję, że przy okazji najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego rozsunie się na dobre.
Pokłosie nie jest filmem wybitnym. Są takie momenty, w których trudno go nazwać choćby filmem dobrym. Nie tylko dlatego, że obsadzono główną rolę żeńską tak, że konieczne jest wprowadzenie dubbingu, i to nieudolnego. Brakuje pogłębienia niektórych wątków, choć rozumiem, że założeniem reżysera było wpisanie filmu w kino gatunkowe rządzące się swoimi prawami. Mamy więc tego jednego sprawiedliwego, który walczy z całym światem. Może liczyć tylko na pomoc swojego niechętnego początkowo brata, mądrego proboszcza i miejscowej lekarki. A do tego atmosfera filmu gęstnieje z każdym momentem i wiemy, że nie mamy się co spodziewać hollywoodzkiego happy endu. Drażnią jednak drewniane momentami dialogi i natrętna symbolika, widoczna zwłaszcza w przedostatniej scenie, choć wiem, że takie rodzaje zemsty rzeczywiście miały miejsce na polskiej powojennej wsi. Rozumiem też głosy krytyków, którzy zwracają uwagę, że pokazując w ten sposób polską wieś tylko pogłębia się obraz czarnego motłochu z cepami i nie uwzględnia się w ogóle, że antysemityzm ma raczej korzenie miejskie, a nie wiejskie. Choć co tu ukrywać, akurat ta historia wydarzyła się właśnie na wsi.
Mimo zastrzeżeń, cieszę się, że ten film powstał, bo może zasypie choć trochę przepaść między holocaustowymi specjalistami a ludźmi, dla których kwestia żydowska to przede wszystkim Tewje Mleczarz. Nie jest to kolejny wyciskacz łez z gettem i kanałem w roli głównej. I choć cepy są w nim mocno podkoloryzowane, a tłum chłopów czyhających na głównych bohaterów przed bramą kościoła niepokojąco przypomina karykaturalne postaci z Brueghela, to myślę, że istnieje taka kategoria filmów, które, choć nie najlepsze, są po prostu potrzebne. Niezależnie od gwiazdek przyznawanych przez krytyków filmowych.