Krzysztof Pacewicz: Demonkracja
Demokracja po usunięciu demosu zmienia się w demonkrację – rządy demonów, rządy strachu, chaosu, mgły i brzóz podcinających skrzydła
Cóż za dziejowy niefart: wyobraźnię polskiej klasy politycznej ukształtowała zimnowojenna opozycja Wschodu i Zachodu. Wydawało się, że ten podstawowy podział świata (oraz pechowe przyporządkowanie Polski do gorszego z dwóch obozów) będzie trwał wiecznie. Kiedy więc niespodziewanie Wschód ‘implodował’, o Zachodzie – do którego mieliśmy nagle dołączyć – nie wiedzieliśmy prawie nic. Z oddali jawił się nam jako niezróżnicowana pozytywność, a jego trzy konstytutywne elementy – demokracja, liberalizm i kapitalizm – jako synonimy.
Co gorsza, stare powstańcze nostalgie i klimat narodowej ugody (którego komicznym ucieleśnieniem był Bronisław „Zgoda Buduje” Komorowski) skutecznie uniemożliwiały spór o kształt polskiego ustroju i debatę o proporcje pomiędzy jego składowymi. Wydawało się, że istnieje jeden spójny demo-libe-kapitalistyczny model, a naszym celem jest dołączenie do niego – za wszelką cenę, nawet po trupach.
60 proc. kapitalizmu, 30 proc. liberalizmu, 10 proc. demokracji
Dopiero niedawno odkryliśmy to, co na Zachodzie wiedziano od dekad – że połączenie pomiędzy demokracją, liberalizmem i kapitalizmem jest kruche, pełne napięć i historycznie dość przypadkowe oraz występuje w nieskończonej liczbie wariantów i przeróżnych proporcjach. Trzej główni aktorzy tego politycznego dramatu – demokratyczne masy, liberalne społeczeństwo obywatelskie i kapitalistyczne rynki – znajdują się w stanie ciągłej wojny o wpływy i tylko okresowo wchodzą ze sobą w sojusze.
Przywykliśmy sądzić, że społeczeństwo obywatelskie i demokracja to dwie strony tego samego medalu. Tymczasem w istocie są to dwie zupełnie różne formy publicznej partycypacji w rządzeniu: społeczeństwo obywatelskie – sieć wyspecjalizowanych instytucji i profesjonalnych działaczy, wyklucza bezpośredni udział szerokich mas we władzy. Oczywiście w dobrze działających demokracjach liberalnych pomiędzy instytucjami społeczeństwa obywatelskiego i masami istnieje daleko posunięta współpraca. Niestety nie jest to przypadek naszego państwa.
Esej pochodzi z najnowszego numeru Res Publiki: Najpierw masa, potem rzeźba – o masach społecznych i ich roli w demokracji. Zamów go już dziś w naszej internetowej księgarni!
W 1989 roku, w momencie rozpoczęcia demo-libe-kapitalistycznych zawodów, siły były bardzo nierówne. Rynki zagraniczne posiadały gigantyczny kapitał, know-how i ogromną przewagę; społeczeństwo obywatelskie – z jednej strony skorumpowane elity PRL-u, ale z drugiej prężną opozycję i dobre wzory do naśladowanie; masy natomiast, po upokorzeniu i politycznej kastracji Solidarności w pierwszych latach III RP, nie posiadały już prawie nic poza głodową rentą i urażoną godnością.
Nic więc dziwnego, że zbudowaliśmy świetny kapitalizm, jako-taki liberalizm i nędzną demokrację. Mamy największy i jeden z najprężniejszych rynków w Europie Środkowo-Wschodniej; jako-tako funkcjonujące instytucje społeczeństwa obywatelskiego – NGO-sy, media, ciała w rodzaju Trybunału Konstytucyjnego i Rzecznika Praw Obywatelskich – oraz nędzny porządek demokratyczny, obfitujący w populizm i żenujące spektakle partyjne. Obok beznadziejnie niskiej frekwencji wyborczej charakteryzuje go również zupełny brak masowych partii – PO nigdy nie przekroczyła liczby 50 tys. członków, a PiS nawet 30 tys.! Obie te partyjki mają wspólnie mniej niż jeden procent członków „Solidarności” w 1980 roku.
Smutnym korelatem wątłości polskiej demokracji jest niechęć – a czasami nawet i pogarda – jaką przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego żywili i żywią wobec resztek masowych fenomenów w Polsce: począwszy od (kulejących) związków zawodowych, poprzez Kościół, kibiców piłkarskich, protestujących górników, pielęgniarki, na ruchach emerytów i rencistów skończywszy. Te kalekie i ubogie formy masowej partycypacji w życiu publicznym zostały przez społeczeństwo obywatelskie uznane za przeszkody na drodze do budowy nowoczesnego państwa oraz napiętnowane za odstraszanie zagranicznych inwestorów.
Warto zauważyć, że sam termin „społeczeństwo obywatelskie” spopularyzowały w Polsce… władze reżimu komunistycznego, które w 1989 roku, na łamach m.in. „Trybuny Ludu”, tak właśnie określały przywództwo drugiej „Solidarności”. Częściowo po to, by nie używać wobec swoich partnerów przy Okrągłym Stole terminu „opozycja”, częściowo zaś – by nie dopuścić do masowego odrodzenia się nastrojów pierwszej „Solidarności”, której hasłem nie było przecież liberalne społeczeństwo obywatelskie, lecz demokratyczna „samorządna Rzeczpospolita”[1]. Jak zauważa Paweł Załęski, „w ramach kompromisu okrągłego stołu zaoferowano społeczeństwo obywatelskie zamiast suwerennego, pełnoprawnego i demokratycznego społeczeństwa politycznego”[2].
W latach 90. polskie społeczeństwo obywatelskie mogło stać się przestrzenią mediacji między masami i rynkami, to jednak wymagałoby otwarcia się na rzeczywisty spór, dopuszczenia do artykulacji realnych antagonizmów. Zamiast tego (zgodnie zresztą z intencjami X Plenum KC PZPR z 1989 roku) przyjęto narrację o zgodzie-która-buduje, na każdym kroku utrudniając masom bezpośrednią partycypację w polityce i oddając rynkom pełną swobodę kształtowania porządku społeczno-ekonomicznego. Zbudowaliśmy państwo według przepisu: 60 proc. kapitalizmu, 30 proc. liberalizmu i 10 proc. demokracji. Niedawnym przykładem była reakcja mediów i komentatorów na program 500+; dominowały w niej głosy mówiące o marnowaniu publicznych pieniędzy, psuciu rynku, a nawet karmieniu patologii i alkoholizmu. Według Ryszarda Petru „pieniądze z podatku nie powinny iść na program 500 zł na dziecko, lecz raczej wzmocnić stabilność systemu bankowego”. Trudno o bardziej rażący przykład braku wrażliwości na główny problem, z którym borykają się polskie masy, czyli ciągły niedobór gotówki.
Rządy demonów
Oczywiście winne nędzy naszej demokracji są nie tylko rynki i społeczeństwo obywatelskie, winne są też same masy. Upokarzane przez dekady (albo i wieki) i pozbawione etosu zaangażowania, nauczone kategorycznie sprzeciwiać się władzy i nienawykłe do walki o swoje interesy, zniechęcone do wszelkiej aktywności zbiorowej i fundamentalnie bierne sprowadziły swoją działalność polityczną do okazjonalnego uczestnictwa w populistycznym festiwalu wyborczym.
Masowa energia, która nie może wydostać się w formie erupcji pozytywności (konkretnych postulatów, walki o realne interesy), musi objawić się jako abstrakcyjna negatywność Thanatosa, którego lokalnym wcieleniem jest Jarosław Kaczyński. Społeczeństwo obywatelskie, które w klimacie zgody narodowej nie dopuszcza do publicznej artykulacji partykularnych interesów, samo kręci na siebie bat. Demokracja po usunięciu demosu zamienia się w demonkrację – rządy demonów, rządy strachu, chaosu i mgły, rządy masowych paranoi i brzóz podcinających skrzydła.
Ortega y Gasset w słynnym Buncie mas z 1930 roku nazwał ustrój, w którym masy rządzą z pominięciem społeczeństwa obywatelskiego, hiperdemokracją:
Obecnie jesteśmy świadkami triumfu hiperdemokracji, w ramach której masy działają bezpośrednio, nie zważając na normy prawne, za pomocą nacisku fizycznego i materialnego, narzucając wszystkim swoje aspiracje i upodobania[3].
Dalsza część wydaje się dobrze opisywać obecną sytuację w polskiej polityce:
Współżyć z wrogiem! Rządzić, dopuszczając do głosu opozycję! Czyż taka słabość nie wydaje się już czymś zupełnie niezrozumiałym? (…) jednorodna masa ciśnie na władzę publiczną, miażdżąc i zmiatając z powierzchni ziemi wszystkie grupy opozycyjne. Masa – któż by to pomyślał, mając przed oczami ów ciasno zbity tłum? – nie pragnie współżycia z nikim, kto do niej nie należy. Masa śmiertelnie nienawidzi wszystkiego, co nie jest nią samą[4].
W czasach triumfu demonkracji warto sięgać do konserwatywnych autorów, ale nie po to, by im ufać, lecz by rozpoznać w ich myśli symptomy problemu. Ortega y Gasset w elitarystycznym duchu tęskni za czasami, gdy masy znały swoje miejsce i nie pchały się do polityki, nie rozumiejąc zupełnie, że to właśnie brak form pozytywnej masowej partycypacji spowodował ich niszczycielski potop. Brutalny bunt mas jest ponurym rewersem elitarystycznego liberalizmu i dopóki polska klasa polityczna tego nie zrozumie, dopóty demony będą zbierać krwawe żniwo.
Społeczeństwo obywatelskie kontra masy
Jednym z najbardziej szkodliwych elitarystycznych mitów panujących we współczesnej Polsce jest właśnie przekonanie, że lud, demos, może sprawować rządy tylko pod postacią społeczeństwa obywatelskiego, to znaczy w formie ustrukturyzowanych instytucji i organizacji z zastępami „profesjonalnych” działaczy, ekspertów od polityk publicznych, autorytetów, publicystów, filantropów itp. W istocie pomiędzy liberalnym społeczeństwem obywatelskim a demokratycznymi masami istnieje trwałe i nieusuwalne napięcie – demokracja to bowiem nie państwo prawa plus TVN24, ale przewrotny i skandaliczny pomysł polegający na tym, że „rządzą ci, których cechuje tylko to, że nie mają żadnego tytułu do sprawowania władzy”[5].
W demokracji nie ma więc nic naturalnego ani oczywistego i stanowi ona raczej horyzont polityki niż jej stabilną strukturę. Jej sercem jest paradoksalna operacja polegająca na przekształceniu „mas” – niejako z definicji wykluczonych z rządzenia – w lud (czy „naród” w sensie politycznym), czyli właściwego suwerena. Oczywiście operacja ta jest zawsze częściowa i zawsze pozostawia pewien naddatek, pewną dozę wykluczonej masy, która – jeśli nie zostanie włączona do demosu – może stać się demonem.
Społeczeństwo obywatelskie III Rzeczypospolitej, wychowane w PRL-u, gdzie skorumpowane elity zarządzały masami w sposób zupełnie niedemokratyczny, owszem – zmieniły ideologię wschodnią na zachodnią i wytoczyły krucjatę przeciw korupcji, jednak nie porzuciły nieufnego stosunku do mas. Pomysł, że ci wykluczeni ludzie mieliby faktycznie brać udział w zarządzaniu Polską, że obrońcy krzyża, mohery, kibole i renciści mogliby np. piastować ważne urzędy lub współdecydować o polityce gospodarczej, wydaje się im absurdalny, „przecież oni nic nie wiedzą o ekonomii, myślą tylko o własnym interesie!”. Tym samym uniemożliwia się masom produktywną artykulację własnych żądań i potrzeb, dzięki której mogłyby działać politycznie, stać się demosem. Wyraźnym przykładem jest kuriozalna wrogość postsolidarnościowych elit wobec związków zawodowych. Oczywiście media i organizacje mogą w duchu pozytywistycznym działać „dla dobra” i „w imieniu” mas – ale tylko pod warunkiem, że masy byłyby skłonne siedzieć cicho i biernie przyjmować plan powszechnej modernizacji w klimacie narodowej zgody.
Czy może dziwić, że zakneblowane masy wydały z siebie nieartykułowane wycie szaleńca?
Fantazmat utraconej całości
Jacques Ranciere nazywa konserwatywną krytykę masowej demokracji „kontrrewolucyjnym fantazmatem utraconej całości”, jej cechą charakterystyczną jest właśnie zasada zgody-która-buduje: „podział, charakterystyczny dla demokratycznego ustroju, zazwyczaj był postrzegany w negatywnych kategoriach jako manifestacja rozdarcia, nieprawdy”[6].
Współczesnymi wyznawcami fantazmatu utraconej jedności w Polsce są z pewnością „liberalne” partie w rodzaju Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej, nawołujące do „porzucenia waśni” i wspólnego marszu ku lepszej przyszłości. Funkcją narracji modernizacyjnej jest eliminacja konfliktów z polityki. Gdy jednak konflikty zostają usunięte z jej wnętrza, masy tracą możliwość politycznej partycypacji i antagonizm odradza się na zewnątrz jako superkonflikt pomiędzy polityką a masą. Ranciere przestrzega:
Tam, gdzie głosi się zakończenie wojny bogatych z biednymi jako zasady społecznego podziału, pojawia się wykluczająca namiętność Jedności. Polityka staje wówczas twarzą w twarz z bardziej radykalnym rozdarciem, które nie bierze się ani z różnicy bogactwa, ani z walki o stanowiska, ale z pragnienia jedności, umacnianej jednoczącą siłą nienawiści[7].
Powtórzmy to z cała mocą: energia, która nie może wydostać się w formie konkretnych pozytywności, musi objawić się jako abstrakcyjna negatywność. W takiej sytuacji polityka zamienia się w wojnę domową. Społeczeństwo obywatelskie ujednolica się wobec wspólnego wroga – masy (wraz z jej tanatycznym wodzem), konsolidując swoje szeregi i uszczelniając granice. Możliwość sporu i debaty zostaje zastąpiona retoryką militarną, eksponowana jest jedność postaw i dążenie do eliminacji zróżnicowania. Jednocześnie, poszukując sojuszników, społeczeństwo obywatelskie zacieśnia jeszcze swój romans z rynkami, czego przerażającym przykładem jest Ryszard Petru – na wskroś nowoczesny pół-człowiek, pół-korporacyjny-automaton.
Raz jeszcze oddajmy głos Ranciere’owi, którego słowa, dotyczące współczesnej Francji, pasują jak ulał do naszej nadwiślańskiej rzeczywistości:
Tam, gdzie polityka jest wzywana do dogonienia epoki, do porzucenia dogmatów i tabu, pojawia się coś zupełnie nieoczekiwanego: nie tryumf wyzbytej uprzedzeń nowoczesności, ale powrót archaizmu poprzedzającego wszelki osąd – powrót czystej nienawiści do innego.
Partia „młodych” i „dynamicznych” doznała nareszcie olśnienia: dyskusja o bilansach i obietnicach, o programach i wieku kandydatów nie miała żadnego sensu. W dyskusji z człowiekiem świadomie i celowo ustawiającym się w pozycji ojca głupotą jest wytykanie mu starości. Wydaje się to oczywiste. Nie da się pokonać ojca w dyskursywnej rozgrywce. W takich sytuacjach najlepszym rozwiązaniem jest obranie ścieżki starej nienawiści, a nie nowego wyzwania. Na ulicach pojawi się wówczas mroczna sylwetka ojca, będącego człowiekiem do zlikwidowania[8].
Powszechna fantazja o zlikwidowaniu Jarosława Kaczyńskiego nie jest zdrowym objawem obywatelskiego zaangażowania i troski o państwo prawa, lecz symptomem bagna, w jakie wdepnęliśmy. Czy z tej pułapki są jeszcze jakieś wyjścia? Czy jesteśmy skazani na rządy demonów?
Jak zaufać masom?
Cóż, wydaje się, że wbrew praktyce III RP jedyną drogą do przezwyciężenia demonkracji jest ponowne włączenie konfliktów do wnętrza polityki. Aby było to możliwe, społeczeństwo obywatelskie musiałoby jednak zaufać masom i pozwolić na polityczną artykulację ich konkretnych interesów. To zaś wymagałoby wyjścia poza dotychczasowy horyzont polskiej sfery publicznej: być może to racje górników, a nie firm wydobywczych należy wziąć pod uwagę? Być może to potrzeby finansowe osób wychowujących dzieci, a nie banków powinny być naszym priorytetem? Być może nieufność wobec NSZZ „Solidarność” jest nieco przesadzona? Być może obraziliśmy się na masy psujące nasz idealny plan modernizacji, zamiast zaprosić je do okrągłego stołu, posłuchać ich i zacząć się spierać?
Demokracja opiera się na zaufaniu do politycznego przeciwnika. Oczywiście niełatwo zaufać mrocznemu Kaczyńskiemu, ale wcale nie znaczy to, że nie da się zaufać rzeszy jego wyborców – sfrustrowanym masom, którym odmówiono udziału w polityce na pozytywnych zasadach i które w swojej desperacji zwróciły się do agenta chaosu przybranego w wigilijne ozdoby. Nie da się jednak ufać komuś, kogo się nienawidzi ani nie szanuje – warunkiem sukcesu polskiej demokracji jest więc nie tyle likwidacja prezesa rządzącej partii, co likwidacja pogardy dla mas, która toczy nas jak gangrena.
Jeśli my – szeroko pojęte społeczeństwo obywatelskie – nie nauczymy się ufać masom, nie zaczniemy rozmawiać z nimi jak z równymi, to nasze polityczne inferno nie będzie miało końca. Kolejne demoniczne inkarnacje Thanatosa przygotowują się, by przejąć rząd dusz, a alternatywą, jak na razie, jest wyłącznie hodowana na nienawiści do mas armia korporacyjnych automatonów.
Aby przegnać rządzące nami demony, musimy nauczyć się porządnie kłócić.
Już w czwartek do przeczytania polemika z powyższym tekstem, autorstwa Piotra Pacewicza.
[1] Paweł Stefan Załęski, Neoliberalizm i społeczeństwo obywatelskie, Toruń 2012, s. 112.
[2] Ibidem, s. 138.
[3] Ortega y Gasset, Bunt mas i inne pisma socjologiczne, tłumaczyli P. Niklewicz i H. Woźniakowski, Warszawa 1982, s. 12.
[4] Ibidem, s. 86-87.
[5] Jacques Ranciere, Na brzegach politycznego, tłumaczyli I. Bojażijewa i J. Sowa, Kraków 2008, s. 23.
[6] Ibidem, s. 82.
[7] Ibidem, s. 66.
[8] Ibidem, s. 62-63.
Jeden komentarz “Krzysztof Pacewicz: Demonkracja”