Konserwa u bram
Powszechny zachwyt nad kiełkującymi ruchami miejskimi jest przedwczesny. Pomimo modernizacyjnej retoryki, ruchy te mogą okazać się konserwatywne i regresywne. Wrzawa, która podniosła się po przyznaniu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016 Wrocławiowi, powoli cichnie. Okrzyki oburzenia […]
Powszechny zachwyt nad kiełkującymi ruchami miejskimi jest przedwczesny. Pomimo modernizacyjnej retoryki, ruchy te mogą okazać się konserwatywne i regresywne.
Wrzawa, która podniosła się po przyznaniu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016 Wrocławiowi, powoli cichnie. Okrzyki oburzenia zastępowane są przez szmer codziennej pracy, szum rozmów i dyskusji, stukot palców o klawiaturę. Rozbudzone m.in. konkursem o ESK ruchy miejskie nie popadają w dogmatyczną drzemkę, lecz szukają nowych dróg realizacji swoich postulatów, nowych platform komunikacji i metod działania. Doprawdy, trudno nadążyć z lekturą kolejnych tekstów o kulturze miejskiej, partycypacji, sąsiedztwach czy nowych mieszczanach, o udziale we wszystkich debatach na powyższe tematy już nie mówiąc.
Przyznam, że mój stosunek do ruchów miejskich i rozkwitu dyskursu o mieście długo pozostawał naiwnie afirmatywny. Cieszyło mnie nagłe poruszenie, fascynowały jaskółki zapowiadające niespodziewaną zmianę społeczną. Nie trzeba heglowskiego ukąszenia, by uwierzyć, że bryła świata znów została ruszona z posad. Jednak dłuższa i wnikliwsza obserwacja rodzącego się miejskiego dyskursu zmodyfikowała moje zdanie na jego temat. Coraz bardziej obawiam się, że mamy do czynienia z projektami tylko pozornie modernizacyjnymi, a de facto regresywnymi.
Meandry polityki tożsamościowej
W artykule Nowa dekada, nowe miasto? Kacper Pobłocki trafnie wskazuje, jak różnorodne, a czasami wewnętrznie sprzeczne są tendencje i kierunki polskich ruchów miejskich. Dokonuje się tu zmiana pokoleniowa, ale też intelektualna. Zachłyśnięcie się wielkomiejskością z jej wieżowcami i biurowcami, dającym anonimowość tłumem na ulicach, inwestycjami napędzanymi przez ambitnych yuppies, stopniowo ustępuje. Radykalny, a niekiedy i brutalny progresywizm można uznać za reakcję na okres gospodarczej zapaści lat dziewięćdziesiątych. Jego miejsce zajmują propozycje bardziej stonowane i wyważone, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie wypada już mówić o rozwoju bez opatrzenia go epitetem „zrównoważony”.
Do miejskiego słownika wróciły pojęcia takie jak lokalność, społeczność, wspólnota, mieszkaniec, sąsiedztwo, tożsamość, kultura, więź. Zauważamy odwrót od kwestii ekonomicznych na rzecz spraw społeczno-kulturowych, według Clausa Offego charakterystyczny dla nowych ruchów społecznych. Nowa miejska klasa średnia – owi „nowi mieszczanie” Pawła Kubickiego – wolna od bolączek związanych z zaspokajaniem podstawowych potrzeb materialno-ekonomicznych, kieruje swą uwagę w stronę polityki życia, jak powiedziałby Anthony Giddens, w stronę zagadnień związanych z tożsamością społeczną, pamięcią kulturową, stylem życia, estetyką otaczającej przestrzeni. Ważnymi i poważnymi sprawami stają się renowacja fasady kamienicy, wymiana tandetnej kostki brukowej na ładne i solidne granitowe płyty, spotkania w lokalnej kawiarence, moda rowerowa (_cycle chic_), święta ulicy czy pielęgnacja wspomnień o dawnych dziejach. Te na nowo odkrywane obszary zainteresowań współczesnych mieszczuchów sprawiają, że nawet w miastach powiatowych życie stało się lepsze, życie stało się weselsze, jak pisał Łukasz Jasina. Dodać trzeba jeszcze równoległy, choć na razie mniej znaczący zwrot w stronę ekologii, ochrony przyrody, praw zwierząt, recyklingu i czystości. To znów rzeczy istotne i warte zaangażowania.
Sęk w tym, że retoryka kultury i ekologii, opanowująca dyskurs miejski, przesłania inne, równie ważne problemy, rozmiękcza debatę publiczną i kamufluje powrót postaw konserwatywnych. Afirmacja lokalności i wspólnotowości wzmacnia poczucie wyższości starych mieszkańców nad napływowymi, „pniaków” nad „krzakami” i „ptakami”, sprzyja wykluczeniu. Czy animując sąsiedztwa i integrując mieszkańców osiedla, myślimy rzeczywiście o mieście, czy tylko o własnej kamienicy, ulicy, dzielnicy? Lokalne stowarzyszenia i grupy nieformalne wydają się nieraz zainteresowane tylko własnym podwórkiem, a w nikłym stopniu – całym miastem jako dobrem wspólnym. Oczywiście, dbałość o podwórko jest krokiem do przodu w porównaniu z niewyściubianiem nosa z własnego mieszkania, niemniej trudno taką postawę nazwać obywatelską. Do tej ostatniej konieczne jest wprawdzie zakorzenienie w lokalności, ale koncentracja na niej to krok wstecz.
Mieszczańskie narcyzmy
O przykłady bardzo łatwo. Wystarczy przyjrzeć się protestom mieszkańców warszawskiego Żoliborza przeciwko budowie mostu Krasińskiego z dwoma pasami jezdni w obie strony. Argumentacja skupia się na tym, że intensywny ruch samochodowy przedzieli historyczną dzielnicę, rozbije społeczność, zniszczy oryginalną tkankę architektoniczną i zanieczyści środowisko. Zamiast tego żoliborzanie proponują most z ruchem pieszym, rowerowym i tramwajowym, wzorowany na doświadczeniach miast zachodnioeuropejskich. Odwołują się przy tym do inteligenckiego etosu społecznego zaangażowania, charakterystycznego dla przedwojennego Żoliborza. W rzeczywistości jednak sprzeniewierzają się temu etosowi, konserwatywnie i narcystycznie broniąc wyjątkowości swojej dzielnicy, zapatrzonej we własny mit założycielski. Oczywiste jest bowiem, że most Krasińskiego ma służyć przede wszystkim odciętym od szybkiej komunikacji z centrum mieszkańcom prawego brzegu Wisły. Zwolennicy rozwoju i inwestycji, szermujący neoliberalną retoryką, okazują się bardziej progresywni od lokalnych tradycjonalistów, przywiązanych do swojej uprzywilejowanej pozycji w przestrzeni społecznej.
W szerszej perspektywie skupienie uwagi na kulturze, tożsamości i przestrzeni miasta sprawia, że samo miasto staje się ekskluzywne; tracimy z pola widzenia funkcje miasta względem terenów podmiejskich i wiejskich. Niedawno artykułem Dariusza Bartoszewicza stołeczna „Gazeta Wyborcza” rozpoczęła batalię o zamknięcie ul. Świętokrzyskiej dla samochodów po zakończeniu budowy drugiej linii warszawskiego metra. Z pewnością, dla mieszkających i pracujących w centrum warszawiaków perspektywa śródmiejskiego deptaka zamiast ruchliwej, czteropasmowej jezdni z samochodami okupującymi chodniki jest niezwykle pociągająca. Jednakże odmienne zdanie mogą mieć dojeżdżający do pracy w centrum mieszkańcy przedmieść i gmin z otaczającego stolicę „obwarzanka”, dla których podróż samochodem jest nieraz koniecznością. Muszą oni tkwić w korkach na drogach dojazdowych, a później długo szukać paru metrów do zaparkowania. W Warszawie pracują, wydają pieniądze na posiłki, zakupy, usługi; dzięki nim to miasto się rozwija, choć jest im znacznie trudniej niż mieszczuchom ze Śródmieścia. Trwałe zamknięcie jednej z głównych arterii wewnątrz miasta byłoby pogłębieniem ich zdominowania i utrwaleniem nierównej relacji między miastem a prowincją.
Nie zamykajmy bram!
Obok mieszczańskich ruchów tożsamościowych rozwijają się również ruchy społeczne starego typu, zainteresowane przede wszystkim sprawami społeczno-ekonomicznymi. Najwyraźniej widać je na przykładzie ruchów lokatorskich, walczących z postępującą gentryfikacją, reprywatyzacją kamienic, podwyżkami czynszów, brakiem budownictwa socjalnego, widmem kontenerów. Ruchy te animują najczęściej środowiska radykalnie lewicowe, anarchistyczno-syndykalistyczne, które krzewią u lokatorów idee tolerancji i otwartości oraz wartości prospołeczne. Przyglądam się tym ruchom z życzliwością i nadzieją, lecz też z wątpliwościami. Po pierwsze, postawy kształtuje się w działaniu, a nie samą perswazją – efekty pracy u podstaw lewicowych społeczników mogą okazać się nadzwyczaj powierzchowne, jeśli nie będą towarzyszyć im konkretne czyny. Po drugie, ruchy lokatorskie odwołują się nie do tożsamości, lecz do interesu – jedno i drugie zakłada swego rodzaju redukcjonizm. Jedne sprowadzają przestrzeń publiczną do sfery zazdrosnej pielęgnacji własnej inności, drugie – do pola walki o cele klasowe i ideologiczne. Za oboma stoi więc pewna eschatologia samorządnego i samoistnego społeczeństwa (mówił o niej w swoich wykładach już Michel Foucault), czy to w wersji lokalnych wspólnot pamięci i tradycji, czy w formie grup społecznych połączonych interesem ekonomicznym. Explicite bądź implicite zakłada się, że organizujące się oddolnie społeczeństwo, często zwane obywatelskim, potrafi radzić sobie bez państwa, przejmując jego funkcje, ale nie powielając błędów. Zapoznana zostaje historia społeczeństwa obywatelskiego jako dyskursywnego produktu technologii władzy, osadzonego w dużej mierze właśnie w aparacie państwa. Mimo wielu radykalnych różnic, liberalizm i anarchizm, jako kierunki filozofii społecznej ściśle związane z rozwojem miast, dzielą te same słabości, dające się zauważyć we współczesnych ruchach miejskich.
Wielką zasługą ruchów miejskich jest odczarowanie słowa „obywatel”, oczyszczenie go z negatywnych konotacji z okresu PRL. Wątpię jednak, abyśmy na szeroką skalę mieli do czynienia z postawami obywatelskimi. Organizacje określające się jako obywatelskie w rzeczywistości są grupami nacisku, forsującymi swoje własne cele bez myślenia o mieście jako wartości wspólnej. Tymczasem miasto nie należy ani do mieszczan (starych czy nowych), ani do lokatorów mieszkań komunalnych. Miasto jest rzeczą wspólną wszystkich obywateli, nie tylko tych, którzy w nim mieszkają, lecz także tych, którzy przez nie podróżują lub w nim pracują, uczą się, wydają pieniądze. U bram miasta stoi dziś nie rewolucja, lecz konserwa, i nie na zewnątrz, lecz w środku, grożąc zazdrosnym zamknięciem tych bram przed obcymi. Jeśli miasto traktować jako rodzaj działań i relacji społecznych, to ideologiczne ornamentacje różnych ruchów i ich deklaracje polityczne schodzą na dalszy plan, dopóki nie stanie się jasne, że prawo do miasta mają wszyscy jego uczestnicy i praktycy. Bramy miasta muszą zostać otwarte.