Kod Benjamina Constanta
Benjamin Constant wpadł na zaskakujący pomysł. Być może nawet szalony. Postaci Constanta nie trzeba przedstawiać . Wystarczy wspomnieć, że chodzi o jednego z twórców nowoczesnego liberalizmu i głównych aktorów politycznej sceny Francji przełomu XVIII i XIX wieku. Tylko tyle, gdyż ten dziwny pomysł wcale nie dotyczył – przynajmniej bezpośrednio – polityki ani filozofii.
Benjamin Constant wpadł na zaskakujący pomysł. Być może nawet szalony. Postaci Constanta nie trzeba przedstawiać regularnym czytelnikom „Res Publiki”. Mniej regularnym lub zgoła nowym w tym miejscu niech wystarczy, że chodzi o jednego z twórców nowoczesnego liberalizmu i głównych aktorów politycznej sceny Francji przełomu XVIII i XIX wieku. Tylko tyle, gdyż ten dziwny pomysł wcale nie dotyczył – przynajmniej bezpośrednio – polityki ani filozofii.
„1” oznacza rozkosz fizyczną
W swoim dzienniku pod datą 12 kwietnia 1808 roku Constant tak opisuje swój wynalazek, ekscentryczny kod liczbowy, którym zamierza się posługiwać:
„Śmierć pani Talma wtrąciła mnie w takie przygnębienie, że począwszy od tego dnia mój dziennik, gdzie notowałem wszystkie szczegóły jej choroby, a czasem surowo oceniałem jej charakter, stał się dla mnie nieznośny; nie chcąc jednak przerwać go zupełnie, pomyślałem, że będę prowadził dziennik w formie znacznie skróconej i po części cyframi. […] 1 oznacza rozkosz fizyczną; 2 – chęć zerwania wiecznego związku, o którym tak często mowa; 3 – powrót do niego wspomnieniem czy poprzez ulotne urzeczenie; 4 – pracę, 5 – spory z ojcem; 6 – czułość dla ojca; 7 – projekty podróży; 8 – projekty małżeństwa; 9 – znużenie panią Lindsay; 10 – słodkie wspomnienia i nawroty miłości do pani Lindsay; 11 – wahania tyczące zamiarów względem pani Du Tertre; 12 – miłość do pani Du Tertre; 13 – niepewność co do wszystkiego; 14 – projekt zamieszkania w Dole, żeby zerwać z Biondettą; 15 – projekt zamieszkania w Lozannie w tym samym celu; 16 – plany podróży zamorskich; 17 – pragnienie pogodzenia się z kilku wrogami”.
Opracowawszy ten słynny projekt, Constant zarzuca prowadzenie dziennika osobistego, który tworzył przez wiele lat. Rozważania o swoim życiu, rozterki emocjonalne, plany na przyszłość i refleksje nad uczynionymi krokami przekształca on w krótkie, zdawkowe informacje: kilka liczb i słów. To nie do wiary, że całą wartą zapisania w dzienniku treść swojej egzystencji Constant potrafi wyabstrahować w formie kilkunastu numerów. Zresztą w praktyce okazuje się, że spokojnie mogłoby być ich mniej – najczęściej stosowanych jest tylko kilka. Za pomocą tego kodu (wymyślonego już w maju 1805 roku, a więc znacznie przed ujawnieniem szyfru) Constant nie tylko notuje aktualne wydarzenia, lecz także przepisuje wpisy w wcześniejszych szesnastu miesięcy. Sens tego przedsięwzięcia zaczyna wyłaniać się, gdy przeczytamy przemyślenia z 18 grudnia 1804 roku, w których Francuz zastanawia się nad swoją dotychczasową praktyką pisania dziennika. Rozpoznając w nim siebie, swoje doznania i wrażenia, stwierdza, że nie mógłby pokazać go komukolwiek ze swoich przyjaciół. „Gdybym im pokazał, czym jestem, na pewno uznaliby mnie za szaleńca. Ale gdyby oni pokazali mi, czym są, może uznałbym ich także za szaleńców? Pomiędzy nami i tym, co nie jest nami, bariera jest nie do przebycia”.
W swoim dzienniku Constant był wobec siebie szczery, pisał otwarcie o swoich problemach, lękach, nadziejach, sprzecznych uczuciach, które nim kierowały. Magmowatą materię, z którą zmagał się każdego dnia własnej egzystencji, pragnął jakoś uporządkować, nakładając na nią precyzyjną strukturę. Tą strukturą był sam sposób prowadzenia dziennika, jego podstawowy wyróżnik, czyli seria datowanych śladów, lecz także zadziwiający kod, który ułatwiał wzięcie języka w munsztuki i precyzyjną analizę zewnętrznej i wewnętrznej rzeczywistości. Nim uznamy Benjamina Constanta za szaleńca, zauważmy, że on też uznałby nas za szaleńców, gdyby tylko rzucił okiem do naszych zapisów w notesach, diariuszach, pamiętnikach, komputerach…
Klucz leży poza tekstem
Sens dziennika osobistego jako serii datowanych śladów i funkcje, jakie praktykowanie dziennika niesie dla danej osoby, tłumaczy Philippe Lejeune w książce „Drogi zeszycie…”, drogi ekranie…”. O dziennikach osobistych, niedawno wydanej w znakomitej serii Communicare. Historia i kultura Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego. Tam również czytelnik znajdzie dokładną analizę przypadku Constanta i wielu innych, nie mniej zaskakujących, niepospolitych, frapujących. Sama książka jest drugim już – po Wariacjach na temat pewnego paktu. O autobiografii opublikowanych przez Universitas – polskim wyborem tekstów Lejeune’a. W starszej pozycji zetknęliśmy się z wnikliwym badaczem pism autobiograficznych, autorem uznanej powszechnie w humanistyce kategorii paktu autobiograficznego, uczonym obficie czerpiącym ze strukturalistycznego dziedzictwa francuskich nauk. Tym razem mamy do czynienia ze zgoła innym Lejeune’m; jest wprawdzie w nowej książce część teoretyczna, niemniej o żadnych paktach, aktach i tabelkach nie ma tu mowy.

Badacz sam podkreśla, że przejście od tematyki autobiografii do dzienników osobistych wymagało od niego zmiany optyki i metodologii. W obszarze badań diariuszy jeszcze mniej jest literaturoznawcą, a jeszcze bardziej – antropologiem kulturowym i socjologiem. O ile bowiem autobiografię można traktować jako tekst, szczególnie, gdy pisana jest z myślą o publikacji, o tyle dziennik jest przede wszystkim praktyką społeczną, a wręcz sposobem bycia. Na pierwszy rzut oka wydaje się to kuriozalne, bo przecież biorąc do ręki dzienniki Gombrowicza czy Dąbrowskiej, widzimy przede wszystkim tekst. Lejeune tekstowemu wymiarowi dziennika nie zaprzecza, ale wskazuje, że klucz do zrozumienia tego tekstu leży poza nim. Autobiografie miały charakter narracyjny, trudność polegała w nich na zebraniu faktów ze swego życia, swoich wspomnień i doświadczeń, przemian tożsamości i charakteru w jedną opowieść, u której końca zarysowuje się sylwetka autora tak, jak on sam siebie postrzega. Twórca dziennika osobistego zmaga się z kłopotem zgoła innego rodzaju: nie porządkuje przeszłości, lecz rejestruje teraźniejszość i niepewnym wzrokiem przegląda się w niej. Nie wie, co przyniesie następny dzień, na który już czeka nowa biała strona. Nie może też wracać do zapisów z przeszłości, modyfikować ich lub poszerzać. Nawet gdy po miesiącach lub latach nie potrafi rozpoznać się we własnych słowach, one już padły, a wyrwana z zeszytu kartka pozostawi po sobie ślad jeszcze bardziej niepokojący.
Lejeune się zwierza
Dziennik porównuje Lejeune do koronki lub pajęczyny, zwracając uwagę, że najbardziej istotne są w nich miejsca puste, rzeczy przemilczane. Tak jest chociażby u Constanta, którego koncentracja na projektach matrymonialnych i milczenie w tylu innych kwestiach są aż nadto wymowne. Podobnie na innych, rozlicznych przykładach uczony z mistrzowskim wyczuciem przemiany świadomości, wahania nastroju, przypływy afektu rekonstruuje po dynamice prowadzenia dziennika: tu intensywnej i rozgadanej, tam rzadkiej i oszczędnej, gdzieś indziej zerwanej bez wyjaśnienia. Teoria dziennika wynika u francuskiego profesora z lektury ogromnej ich liczby, tworzona jest możliwie jak najbardziej indukcyjnie, dzięki zdolności wchodzenia w skórę danego człowieka, pełnego wrażliwości utożsamienia się z nim. Fascynujący jest rozdział dotyczący dzienników intymnych francuskich dziewiętnastowiecznych dziewcząt – Lejeune w niebywały sposób potrafi rozpoznać najsubtelniejsze ich emocjonalne i intelektualne poruszenia. Współodczuwając z nimi, pozostaje jednak sobą, intelektualistą o wielkiej erudycji, świadomym kulturowych uwarunkowań oraz społecznych nakazów i zakazów związanych z prowadzeniem dziennika we Francji tamtego stulecia. Podobnie Lejeune nie kryje swojej sympatii wobec Ottona Franka, ojca Anne Frank, przez lata oskarżanego – kompletnie niesłusznie! – o ocenzurowanie diariusza swej córki, będącego świadectwem zarówno Shoah, jak i psychologicznego rozwoju przekonanej o swym pisarskim talencie dziewczyny. W„Drogi zeszycie…”, „drogi ekranie…” znajdziemy też wyjaśnienie, dlaczego 14 lipca 1789 roku Ludwik XVI zanotował w swoim dzienniku tylko jedno słowo: „Nic”.
Jak już zauważyliśmy, Lejeune bada nie tylko i nie przede wszystkim tekst dziennika, lecz także wielorakie jego konteksty. Tam, gdzie może, zbiera relacje osób prowadzących tego typu zapiski: rozsyła kwestionariusze, ogłasza apele w prasie i w internecie, wertuje archiwa, rozmawia z uczniami i studentami. Nie interesuje go literackość, dlatego szuka świadectw u każdego piszącego, na równi traktując pisarzy i tak zwanych zwykłych ludzi, notujących swoje życie do szuflady. Bogate zbiory powstałe w efekcie tak gruntownych poszukiwań pozwalają na wzmocnienie badań jakościowych ilościowymi. Wreszcie, dla Lejeune’a ważna jest materialność dziennika: czy to zeszyt, czy luźne kartki, czy plik w komputerze? Jak jest przechowywany? Jak wyglądają poszczególne wpisy? Czy są przy nich jakieś ilustracje, rysunki, wklejane zdjęcia? Czy papier jest nieskazitelny, czy mocno sfatygowany? I tak dalej. Ostatnią rzeczą, dosyć szczególną, a znaczącą dla metodologii badacza, jest fakt, że on sam od wielu lat prowadzi dziennik. Ta forma wkrada się zresztą, nie bez intencji autora, na strony omawianej książki. Lejeune płynnie przechodzi od analizy jakiegoś dokumentu lub rozważań teoretycznych do własnych zwierzeń i wglądu w swoje wnętrze, by po chwili wrócić do dyskursu akademickiego. Praktykowanie dziennika osobistego staje się metodą zrozumienia tego praktykowania.
Philippe Lejeune, Drogi zeszycie…, drogi ekranie… O dziennikach osobistych, przekład Agnieszka Karpowicz, Magda i Paweł Rodakowie, wybór, wstęp i opracowanie Paweł Rodak, Wydawnictwa Uniwersytet Warszawski, Warszawa 2011.