KISILOWSKI: Zarządzanie strategiczne to wędka, a nie ryba
Rozpoczynanie dyskusji od wskaźników wzrostu PKB to tak naprawdę mylenie skutku z przyczyną - przekonuje Kisilowski. Jakich zatem wskaźników używać do mierzenia dobrobytu?
Jak kraje Europy Środkowej powinny się rozwijać, gdy transfer unijnych funduszy zostanie zamknięty lub znacznie ograniczony?
Ale czemu mielibyśmy się pogodzić z tym, że te środki są już stracone? Jeśli naszym nadrzędnym celem, naszym narodowym interesem jest gospodarcze dogonienie Zachodu, to przede wszystkim powinniśmy robić wszystko, by ów kurek nie został zakręcony. A do tego potrzebna jest mniej awanturnicza polityka zagraniczna. W pewnym momencie trzeba sobie odpowiedzieć, na czym nam – Polakom, Czechom, Słowakom, Węgrom – naprawdę zależy: na bogaceniu się czy na byciu mesjaszami Europy wskazującymi liberalnemu Zachodowi nowe drogi? Nie da się robić tych dwóch rzeczy na raz.
Patrząc na debatę publiczną w naszym regionie, jestem zaszokowany, że wśród jej uczestników, od lewa do prawa, brakuje autentycznego zainteresowania sprawami gospodarczymi. Politycy czy publicyści wspominają co prawda o konieczności wzrostu gospodarczego, ale bardzo łatwo daje się zauważyć, że znacznie lepiej czują się w tematach społecznych, ustrojowych czy ideologicznych. Tymczasem przeciętna środkowoeuropejska rodzina zarabia ponad trzyipółkrotnie mniej niż przeciętna rodzina niemiecka! Wszystkie obszary naszej polityki powinny być podporządkowane strategicznemu celowi uporania się z tą potworną dysproporcją.
No to porozmawiajmy o gospodarce. Prognoza wzrostu PKB Polski w 2017 roku to według Komisji Europejskiej 3,2%. W przypadku Węgier mówimy o 3,5%, Czech – 2,6%, a Słowacji – 3%. Czy te wskaźniki powinny nas satysfakcjonować? Jakiego rzędu wzrost potrzebny jest Europie Środkowej, żeby naprawdę uciec do przodu?
Cóż, na pewno lepszy wzrost taki niż żaden [śmiech]. A tak zupełnie poważnie, to szklanka jest zarówno do połowy pełna, jak i w połowie pusta. Żyjemy w najlepszych dla Polski czasach w historii – ze wciąż stabilną (jak na warunki naszego regionu) sytuacją geopolityczną, z ogromnym zastrzykiem funduszy z Unii Europejskiej, z wykształconym i pracowitym społeczeństwem. Biorąc to wszystko pod uwagę, nasze kraje powinny aspirować nie do wzrostu, jaki satysfakcjonuje rozwinięte gospodarki Europy Zachodniej, ale do zamknięcia przepaści zamożności ze średnią Europy Zachodniej w ciągu jednego pokolenia. Chodzi tu zatem o wzrost bardzo dynamiczny, podobny do tego, który zdarzył się w Irlandii czy Korei Południowej – od 6 do nawet 9-10% per capita. Do tego potrzebna byłaby jednak ogromna mobilizacja polityczna i społeczna. Nic dziwnego, że skokowy wzrost udaje się zazwyczaj krajom małym, umiejącym z różnych względów wewnętrznie się zintegrować i zdyscyplinować, takim jak Singapur, Irlandia czy Izrael.
Przede wszystkim, jednak, rozpoczynanie dyskusji od wskaźników wzrostu PKB to tak naprawdę mylenie skutku z przyczyną. Wysoki wzrost gospodarczy jest konsekwencją atrakcyjnej i wewnętrznie spójnej strategii. Podobnie jest zresztą z sukcesem w biznesie. Bill Gates i Steve Jobs nie zaczęli od stwierdzenia, że chcą być bardzo bogaci, tylko od pomysłu, jak wnieść wartość do światowej gospodarki, tworząc produkt, na który znajdzie się popyt. Wzbogacenie się było niemalże skutkiem ubocznym kreatywnej, strategicznej idei. Nasze kraje muszą myśleć w ten sam sposób: co naprawdę czyni Polskę, Czechy, Słowację i Węgry konkurencyjnymi gospodarkami? Poza tanią siłą roboczą, rzecz jasna.
Postawiwszy to pytanie, możemy się zmierzyć z poważniejszymi problemami. Być może Polska jest zbyt dużym i zróżnicowanym gospodarczo i społecznie krajem, żeby mieć jedną strategię rozwoju. W tym sensie pozostałe kraje Grupy Wyszehradzkiej mają generalnie większą szansę na powtórzenie sukcesu Irlandii czy Singapuru. Oczywiście zakładając, że i tam instytucje publiczne skoncentrują się na wspieraniu strategii budowy opartej na wiedzy gospodarki, a nie na różnych egzotycznych projektach ustrojowych w rodzaju nieliberalnej demokracji.
W Polsce natomiast być może jedynym wyjściem z obecnego pata jest stworzenie koszyka wzajemnie wspierających się strategii regionów. Strategię można tworzyć dla obszaru, który ma wspólne wartości, w którym jest poparcie dla danej ścieżki rozwoju i który ma taką wielkość, że realizacja danej strategii będzie go w stanie wyżywić.
Czy w takim razie warto stawiać na myślenie typu rozwijanie produkcji zbrojeniowej w środkowej Polsce, tworzenie doliny lotniczej na południowym wschodzie kraju?
To pytanie do specjalistów branżowych. W mojej książce Administrategia czy na warsztatach z menadżerami administracji rządowej lub samorządowej skrzętnie unikam odpowiadania na pytania: „jaka ma być nasza strategia?”. Zarządzanie strategiczne to zestaw praktyk pomagających ekspertom formułować i wdrażać skuteczne strategie. To wędka, a nie ryba.
Mogę więc powiedzieć, że dobra strategia to układanka, w której nie wybiera się jedynie branży, ale ekosystem, który ma tę branżę wspierać. I ten ekosystem powinien być spójny. Irlandia zdecydowała się zostać najlepszą lokalizacją dla europejskich central amerykańskich korporacji. Niemal każda dziedzina irlandzkiej polityki publicznej – począwszy od systemu podatkowego, a skończywszy na edukacji – była podporządkowana tej strategii. Izrael postawił na małe i średnie przedsiębiorstwa rozwijane w ścisłym związku z ogromnymi wydatkami na zbrojenia. Przy budowaniu strategii rozwoju należy rozprawić się z różnymi mitami czy paradygmatami, na przykład z przekonaniem, że zawsze i wszędzie dobrze jest wspierać małe i średnie przedsiębiorstwa. Z perspektywy zarządzania strategicznego szczególnie problematyczne jest powszechne w naszym regionie przekonanie o słuszności powielania zachodnich rozwiązań. Tymczasem polityki publiczne powinny być dopasowane do obranej strategii, co oznacza, że nie wszystko, co zdało egzamin w jednym kraju, sprawdzi się w drugim.
Czy to samo dotyczy strategii dla obszarów metropolitarnych?
Oczywiście. Każde z istotnych miast naszego regionu może wypracować spójną, atrakcyjną strategię. Dobrym przykładem jest Sibiu w Rumunii. Jeszcze kilkanaście lat temu było to jedne z biedniejszych miast w kraju. Jednak pod przewodnictwem mera Klausa Iohannisa, obecnego prezydenta Rumunii, miasto i otaczający je powiat postawiło na wykorzystanie niemieckich korzeni Sibiu do uplasowania się jako rumuński „Mały Berlin”. Wraz z Luksemburgiem Sibiu pełniło funkcję Europejskiej Stolicy Kultury w 2007 roku. Z pietyzmem odnowiono historyczne centrum, zbudowano nowy terminal lotniska. Szczególnie zainwestowano w organizację cyklicznych wydarzeń kulturalnych, zajmując niszę w tzw. event tourism.
Oczywiście w takim modelu trzeba coś robić z powstałą bazą hotelową. Dlatego drugą synergiczną nogą strategii Sibiu stało się przyciągnięcie niemieckich inwestycji przemysłowych. Rodowitych Niemców było co prawda na miejscu mniej niż 1%, ale wciąż funkcjonowała niemiecka szkoła i teatr. Wykorzystano te instytucje do reklamy miasta jako miejsca z dobrymi warunkami życia dla niemieckojęzycznych ekspatów. Dziś Sibiu to jedne z najbogatszych miast w Rumunii. Lokalne lotnisko nie ma co prawda połączenia z Bukaresztem, ale Lufthansa lata stamtąd do pięciu miast w Niemczech.
Przykład Sibiu pokazuje, że dobra strategia musi opierać się na unikatowych zasobach danego miasta czy regionu, ale może też pójść w bardzo wielu kierunkach. Warszawa ma przykładowo relatywnie dobrze rozwinięty sektor finansowy i wygodnie ulokowane lotnisko z bardzo dobrymi połączeniami z całym światem. Czy można by w oparciu o to zbudować strategię przyciągania siedzib zachodnich korporacji, np. z londyńskiego City? Być może, ale wtedy konieczne stałoby się np. wprowadzenie w mieście angielskiego jako drugiego języka urzędowego i zainwestowanie w infrastrukturę kulturalną dla ekspatów. Kraków, Praga czy Budapeszt mogłyby w znacznie większym stopniu powalczyć o miano środkowoeuropejskiego miasta uniwersyteckiego. Oczywiście w przypadku Budapesztu obserwujemy teraz trend odwrotny, związany z intensywnymi działaniami rządu zmierzającymi do pozbycia się mojego uniwersytetu, międzynarodowego CEU, z Węgier. To jaskrawy przykład na to, jak my – mieszkańcy Europy Środkowej – sami podkopujemy często nasze szanse na rozwój.
No właśnie. Co ze specyfiką regionu? Na niedawnym Visegrad Innovators Summit pierwsze skrzypce grała prof. Mariana Mazzucato. Głosi ona konieczność aktywnej roli państwa w gospodarce, ale jej przykłady pochodzą wyłącznie z Europy Zachodniej i USA…
Mazzucato ma oczywiście rację, ale jej prace powstają w diametralnie odmiennym od naszego kontekście. W Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych instytucje sektora publicznego są zazwyczaj bardzo dobrze zarządzane, zaś wyzwanie w dużej mierze polega na przekonaniu społeczeństw, że państwo powinno odgrywać bardziej aktywną rolę w życiu obywateli. Tym się zajmuje Mazzucato, zresztą z powodzeniem. W Europie Środkowej mamy natomiast do czynienia z dokładnie odwrotną sytuacją. Polacy, Czesi czy Węgrzy – również ze względu na przyzwyczajenia z czasów socjalizmu – nie widzą niczego kontrowersyjnego w aktywnej czy wręcz przedsiębiorczej roli państwa. Możemy chcieć lepszego systemu opieki zdrowotnej bądź systemu edukacji, możemy oczekiwać sprawniejszej biurokracji, ale mało który mieszkaniec naszego regionu chciałby eksperymentować z całkowitą prywatyzacją usług publicznych bądź rewolucyjną deregulacją. A zatem wystąpienie Mazzucato w Polsce to trochę nawracanie nawróconych. Sednem problemu nie jest przekonanie ludzi do przedsiębiorczego państwa, ale taka reforma instytucji tego państwa, która uczyniłaby je nowoczesnymi i opartymi o wiedzę, a przez to zdolnymi do osiągania wyznaczonych celów.
W Administrategii zwracamy uwagę, że fetysz efektywności – szybciej, lepiej, więcej – nie wystarczy. Niezbędne jest użycie nowoczesnych narzędzi zarządzania strategicznego. Tylko jasno wytyczone cele i odwaga wyboru priorytetów tworzą kontekst, w którym pojawiają się kreatywne rozwiązania.
Co zatem oznacza w środkowoeuropejskiej praktyce, że państwo jest innowacyjne?
Z jednej strony chodzi tu o radykalną poprawę jakości naszych usług publicznych. Potrzeba innowacyjnego myślenia, ponieważ chcemy dobrych szkół, sądów czy szpitali, dysponując ułamkiem funduszy, które na ten cel mają kraje bogatsze. Jak ważne są tutaj dobre strategiczne wybory, widać wyraźnie na przykładzie polskim. Nasz kraj boryka się z problemami w wielu obszarach usług publicznych. W Europejskim Konsumenckim Indeksie Zdrowia Polska plasuje się na piątym miejscu w Europie… ale piątym od końca! Nasze szkolnictwo jest jednak jednym z lepszych wśród państw OECD. Co zatem postanowił nasz rząd? Poświęcił niemal całą swoją energię na powodowaną ideologicznymi pobudkami, wysoce szkodliwą reformę szkolnictwa. Innymi słowy naprawia coś, co tego nie potrzebowało, nie poświęcając krzty uwagi rzeczywiście palącym kwestiom. To podręcznikowy przykład na to, czym nie jest strategiczna innowacja w polityce publicznej.
Ale innowacyjne państwo to nie tylko lepsze usługi publiczne. To także, a być może przede wszystkim, tworzenie spójnego, inteligentnego środowiska dla biznesu, umożliwiającego mu wzrost i konkurencyjność. Chodzi o to, co zrobiło Sibiu kreując „Mały Berlin” – o stworzenie spójnej i atrakcyjnej wizji a następnie podjęcie setek inicjatyw, małych i dużych, wspierających tę wizję. Trzeba znacznie więcej takich odważnych wizji, jeśli chcemy, żeby nasze dzieci rzeczywiście żyły w drugiej Irlandii, a nie w spocie wyborczym o drugiej Irlandii.
Na razie widzimy raczej centralizację władzy państwowej. Kolejne rządy tak łatwo nie oprą się tej pokusie.
Tu potrzebna jest praca u podstaw. Menadżerowie publiczni kierują się jednak najczęściej własnym interesem. Dlatego też musimy ich pokazywać, że zarządzanie strategiczne jest korzystne dla ich osobistej kariery.
Wraz ze współautorką książki Administrategia przeprowadzaliśmy ostatnio szkolenia dla samorządowców. Naszym przekazem wcale nie było to, o czym my tutaj rozmawiamy – o przyszłości naszych dzieci. Powiedzieliśmy im po prostu: „Zarządzanie strategiczne pozwoli wam wystartować w kolejnych wyborach z hasłem wyborczym, które będzie bardziej konkretne, oryginalne, znaczące i skuteczne niż nieśmiertelne: »Przyjazne Miasto czy Gmina!«. Nawet jeśli przegracie, strategia którą stworzycie i wprowadzicie w życie stanie się waszym osobistym znakiem firmowym i pomoże wam znaleźć dobrze płatną pracę poza samorządem”. Innymi słowy: Musimy przekonać polityków, że jeśli będziemy mieć nie tylko trochę większe ciastko, ale może i cały tort do podziału, to zyskają na tym wszyscy.
Wywiad ukazał się w najnowszym numerze Visegrad Insight do nabycia w naszej księgarni.
Maciej Kisilowski jest Profesorem Prawa i Zarządzania Publicznego w Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Współautor książki Administrategia opublikowanej w Polsce nakładem wydawnictwa Studio EMKA, na Węgrzech – HVG Kiado, a w Rumunii – Curtea Veche.