Jastrzębski: Zamachy w Brukseli – to nie koniec świata
A może radykalizacja Europy nie nie jest wcale nieuchronna? Nadzieja przychodzi, o dziwo, z utrzymywanej wciąż w stanie wyjątkowym Francji
Dzisiejsze ataki bombowe w Brukseli budzą lęk nie tylko ze względu na liczbę ofiar i strach przed powtórką, ale także przez oczekiwane długofalowe skutki społeczno-polityczne: ogólna radykalizacja i jeszcze większa krótkowzroczność europejskiej opinii publicznej oraz polityki państw Unii. Panika i postępująca dezintegracja UE to najlepszy prezent, jaki możemy zrobić terrorystom. Pierwszym jej skutkiem będzie wykorzystanie zamachów do nasilenia nastrojów dyskryminacyjnych. A może taki bieg wydarzeń nie jest wcale nieuchronny? Nadzieja przychodzi, o dziwo, z utrzymywanej wciąż w stanie wyjątkowym Francji.
Oczywiście przyczyn tego niespodziewanego spokoju można doszukiwać się gdzie indziej. Na przykład w ostentacyjnie stanowczej odpowiedzi rządu, czy po prostu we wzmożonej obecności wojska na francuskich ulicach. Niemniej sytuacja była w listopadzie szczególnie gorąca, a i nie ma co przeceniać roli francuskich służb mundurowych – przypomnijmy chociaż paryskie zamieszki w roku 2005 czy 2013, gdy sama ich obecność na niewiele się zdała.
Jedna skoro wydaje się, że poza sceną polityczną we Francji nie nastąpił wcale gwałtowny zwrot antymuzułmański, to jak wytłumaczyć niezwykły sukces Frontu Narodowego Marie Le Pen w ostatnich wyborach regionalnych? I na ile te dwie sprawy są w ogóle powiązane? Na to, że być może tak bardzo nie są, wskazuje zaskakująca popularność tej partii właśnie wśród dzieci imigrantów i właśnie ludności muzułmańskiej, która stanowi w sumie ok. 5% tamtejszego elektoratu. W przeszłości francuscy muzułmanie głosowali raczej na lewo (za Le Point: 57% spośród nich w ostatnich wyborach prezydenckich głosowało na Hollande’a, 4% na Le Pen). Nic więc dziwnego, że gdy Parti Socialiste forsuje gospodarczą politykę austerity, a bezrobocie szybuje (szczególnie wśród ludzi młodych i mniejszości etnicznych), to zwrócili się oni ku partii może i populistycznej, za to mówiącej przynajmniej o ich problemach. To samo dotyczy olbrzymiej części Francuzów, którzy muzułmanami nie są.
Nie oznacza to oczywiście, że nad Sekwaną, czy w reszcie krajów Zachodniej Europy nie ma żadnego konfliktu na tle imigracji, w tym przede wszystkim imigracji z krajów muzułmańskich. Po prostu ma on mniej wspólnego z samym islamem, a tym bardziej z odwołującym się do islamu terroryzmem, niż nam się dotąd wydawało. Ostatnie wydarzenia po raz kolejny zwracają uwagę na stare problemy fasadowej europejskiej tolerancji. Europejczycy co prawda wciąż zgadzają się imigrantów przyjmować, ale potem zamykają ich w zgettoizowanych podmiejskich dzielnicach o jasnym rysie etnicznym. Co gorsza, dotyka to również kolejnych pokoleń tych dawnych przyjezdnych. Zamachowcy ze stycznia, którzy urządzili strzelaninę w redakcji Charlie Hebdo byli wszyscy Francuzami algierskiego pochodzenia – potomkami imigrantów zamkniętymi w gettach i statystycznie skazanymi na bezrobocie.
Do tego dochodzi problem systemu oświaty, widoczny szczególnie we Francji na przykładzie słynnej zasady laickości. Podejrzany mechanizm laïcité, przez napięcia, które powoduje nie pozwala na rozsądną dyskusję o religii, i tym samym zamiast uczyć sprzyja raczej sianiu dezinformacji. Po dołożeniu restrykcyjnego zakazu manifestacji (nawet biernej) przekonań religijnych w szkołach (dotkliwego głównie dla społeczności muzułmańskiej) musi powstać z tego prawdziwie wybuchowy koktajl. Zamiast systemu asymilacji, wzajemnej nauki i budowania międzykulturowego porozumienia Francuzi zgotowali swoim dzieciom dwanaście lat gry w Króla Ciszy przy bezmyślnie automatycznym piętnowaniu ośmiu procent ich koleżanek i kolegów.
13 listopada 2015 może i był dla Francji przełomowy, ale na pewno nie ze względu na rzekomo kipiącą w społeczeństwie islamofobię. Pod tym względem we Francji nie zmieniło się wcale tak wiele. To raczej dawne problemy zamiecione wcześniej pod dywan zaczynają się odzywać. Dziś wykorzystują je populiści po obu stronach barykady, od Le Pen po Sarkozy’ego. „La France est en guerre” („Francja jest na wojnie”) z przemówienia Hollande’a jest chyba prawdziwe, szczególnie po ostatnich nalotach na Syrię. Ale to nie na wojnę z islamem Francja i reszta Europy, i to nie islam na nią napadł. A Francuzi mieli na szczęście dość rozsądku, by o tym pamiętać. Obecnie to samo muszą zrobić Belgowie.
W skali kontynentu Belgów i Belgijek nie ma może wiele, lecz dziś patrzy na nich cały świat. Od tego czy okażą hart ducha, jak mimo wszystko okazują go jeszcze Francuzi, mogą zależeć losy całej wspólnoty europejskiej. A teraz, jak nigdy przedtem, potrzebna jest nam UE silna i zjednoczona, una in diversitate.
fot. EU Comission