Hartman: Filozofia jest tania

Funkcja filozofa jest dokładnie ta sama, co wszystkich innych uczestników tego rodzaju targowiska próżności. Filozof, tak jak pozostali, przyjeżdża się pokazać.


Jan Hartman odpowiada na pytanie przy okazji Europejskiego Forum Nowych Idei w Sopocie.

Anna Wójcik: Co filozof robi na konferencji skierowanej do przedsiębiorców?
Jan Hartman: Funkcja filozofa jest dokładnie ta sama, co wszystkich innych uczestników tego rodzaju targowiska próżności. Filozof, tak jak pozostali, przyjeżdża się pokazać, zademonstrować, że jeszcze nie całkiem wypadł z obiegu. Chodzi o to, żeby kogoś spotkać, poznać, dać się zobaczyć, zabrać głos. Na tego typu wydarzeniach nie zawsze wszak wiadomo, kto przyjechał na zaproszenie, a kto zapłacił, by go zaproszono.

AW: Czy żeby dzisiaj funkcjonować nie tylko jako filozof akademicki, ale przede wszystkim jako filozof medialny, konieczna jest obecność na tego typu wydarzeniach?
JH: Konieczna to za dużo powiedziane. Jest przydatna, pożądana, a przede wszystkim przyjemna. Tutaj wszyscy przyjeżdżamy przede wszystkim dla przyjemności, na pewnego rodzaju inteligentne wakacje. Konferencje biznesowo-polityczne mają też swój głębszy sens. To nie przypadek, że jest tak wiele tego rodzaju spotkań w całym świecie. Skomplikowana instytucjonalna i personalna struktura takiego wydarzenia zasługuje na pewną socjologiczną refleksję. Z całą pewnością jest literatura na ten temat. Konferencja biznesowa tym się rożni od akademickiej, że – jak wszystko w biznesie – jej celem jest to, aby ktoś mógł zarobić. To swojego rodzaju miękki, globalny przemysł. Istnieje też pewien rodzaj ludzi, którzy cyrkulują między wydarzeniami tego typu i w ten sposób utrzymują się oraz spędzają większość czasu. To współcześni zawodowi retorzy z rozmaitych kręgów, którzy są rozpoznawalni i pożądani, zamawiani i opłacani.

Czytaj najnowsze wydania Res Publiki: o wychowaniu do innowacyjności, o potrzebie mocy i o radykalizmie miejskim. Wszystkie dostępne na stronie naszej księgarni

3-okladki-jesien-20151-474x237

Agnieszka Rosner: Czy wobec tego konferencję można potraktować jako współczesną agorę, na której zmienia się anturaż, ale rola filozofa pozostaje taka sama?
JH: Bez przesady, ja tutaj za bardzo nie filozofuję. Umacniam swoją rozpoznawalność i nie pozwalam o sobie zapomnieć, co w pewnym stopniu zwiększa publiczność mojej publicystki. Jednak z pewnością nie ma to przełożenia na czytelnictwo moich prac ściśle filozoficznych, a co najwyżej może pomóc w promocji książek, które udają książki popularne – bo piszę takowe.

Natomiast na takich wydarzeniach to ja sam bardzo wiele się uczę, jako osoba dość zaściankowa. Nie jestem człowiekiem światowym, mam duże braki i nie nadążam za rewolucją czy ewolucją świata w rozmaitych dyscyplinach, zwłaszcza w sferze technologicznej i retorycznej. W takich miejscach spotykam się z terminologią, ideami, zwrotami, zwykle zawierającymi się w pojedynczych zdaniach czy wyrażeniach, a nie w jakichś dyskursach. Nie są to jakieś konsekwentnie pogłębione rozważania. Natomiast zetknięcie się z nowymi, modnymi słowami, sformułowaniami czy ideami, zarówno w języku polskim, jak i angielskim, to nauka świata. Dzięki temu trochę się ze swojej zaściankowości otrząsam i mogę później uniknąć kompromitacji. Uczę się czegoś od biurokraty czy technokraty, który doskonałą angielszczyzną rozprawia o wielkim świecie.

AW: Czy w podobny sposób na technokratów oddziałują idee, które przemyca filozof?
JH: Obawiam się, że ten przepływ nie działa w tych warunkach w drugą stronę. To ja się uczę. Natomiast zupełnie niemożliwym jest, żebym to ja sam miał okazję powiedzieć coś, co mogłoby głębiej zapaść w umysły i pamięć tych, którzy mnie słuchają. Po pierwsze, naddatek refleksyjny, który oferuje intelektualista wymaga dużego skupienia i treningu, żeby móc w niego się wdrożyć. Po drugie, nie jestem jednym z VIPów i celebrytów, których się tu słucha. Nikt nie słucha osób z drugiego lub trzeciego szeregu. W tej konstelacji jestem niemalże anonimowy, co jest bardzo korzystne dla mojego balansu samooceny. Niedobrze jest, gdy wciąż przebywa się w otoczeniu ludzi, dla których tytuł akademicki czy dorobek ma znaczenie.

AW: Jakie wnioski o kondycji współczesnych elit można wyciągnąć z uczestniczenia w takim wydarzeniu?
JH: Prawdziwe elity finansowe spotykają się w znacznie mniejszym gronie, gdzie milionerzy są w swoim środowisku. Nie miałem tam wstępu, ale miałem kontakt z takimi rekinami biznesu i wiem, że jest w nich wielki głód robienia czegoś więcej niż interesy. A także frustracja, że ich życiowa mądrość pochodząca z lat prowadzenia biznesu nie jest wykorzystywana przez świat.

AR: W jaki sposób zatem doprowadzić do mariażu doświadczenia filozofa i biznesmena?
JH: Filozof, który produkuje legalny, ustabilizowany dyskurs, który się w przestrzeni jakoś już zakorzenił, jest w ogóle mało przydatny dla świata. Jest po prostu pudłem rezonansowym. Natomiast porządny filozof, który dużo kwestionuje, dużo kojarzy, porusza się na wysokim poziomie abstrakcji i głębokim poziomie refleksji, może mieć jakieś oddziaływanie. To oddziaływanie będzie najsilniejsze, jeśli porządny filozof będzie w bliskiej, przyjacielskiej relacji z kimś, kto należy do establishmentu świata, kto rzeczywiście tym światem rządzi, np. jest politykiem albo bardzo wpływowym przedsiębiorcą.

Filozof może mieć wpływ na biznesmena, z którym się przyjaźni. Ja sam znam pewnego milionera, prezesa dużej firmy, z którym często przebywam i dłużej rozmawiam. To ma rzeczywiście znaczenie zarówno dla niego, jak i dla mnie. Choć biznesmenowi bardzo trudno jest odejść od zasady produktywności. W tej wymianie skupia się na tym, żeby w ostatecznym rozrachunku lepiej robić swój biznes. Popisy retoryczne filozofów przed biznesmenami nie będą znacząco modyfikować zachowań tych drugich. Mogą ich jednak uczynić mądrzejszymi w tym, co robią.

Niekiedy też bardzo zamożni ludzie zatrudniają dla swoich dzieci nauczycieli z bardzo wysokiej półki. Ci młodzi ludzie od bardzo wczesnej młodości są pod wpływem wyselekcjonowanych mentorów i to ma bardzo duże znaczenie dla jakości ich wykształcenia. W Polsce znam jeden taki przypadek, ale w zamożniejszych społeczeństwach to bardziej popularna praktyka.

Każdy porządny biznesmen jest niezadowolony ze swojego formatu. Każdy rozumie, że celem człowieka nie są pieniądze, tylko mądrość, cnota, kultura, refleksja, rozumienie świata i jakieś przydawanie się w tym świecie. A biznesmenowi, który jest bardzo zajęty i świadomy rozmaitych swoich ograniczeń, trudno się zmienić, skoro poszedł tą drogą, a nie inną.

Tacy ludzie mogą gromadzić książki, chodzić na koncerty, uczestniczyć w dyskusjach, ale to już ich tak bardzo nie kształtuje. Młodość minęła, dokonali wyborów, których często trochę żałują – na przykład tego, że nie robili doktoratów, nie poszli w stronę nauki. Rekompensują to czytaniem książek oraz spotkaniami. Niestety, bogaty człowiek jest przyzwyczajony, że wszystkich traktuje jak służbę. Gdy bogaty spotyka się z profesorem, to bogacz wie, że profesor się zastanawia, czy mógłby na tym zarobić i ten profesor wie, że ten bogacz wie, że on się nad tym zastanawia. I to nie jest zdrowa relacja.
Nieszczęście bogatych ludzi, polega na tym, że jeśli nie przebywają w ekskluzywnym towarzystwie równych sobie pod względem bogactwa, to wszystkich podejrzewają o interesowność – i mają powody, aby o nią podejrzewać. Z tego powodu czują się nierozumiani, wyobcowani i tym bardziej zamykają się w tych enklawach luksusu, gdzie mają pewność, że nie są podglądani i molestowani przez tych, którzy chcą na ich bogactwie skorzystać.
Nie jest łatwo być bogatym, przedsiębiorcą, odpowiadać za bardzo dużą liczbę pracowników, współpracowników, kontrahentów, którzy mają rodziny itd. To jest duże obciążenie. To obciążenie bogactwem dotyka ich także na gruncie rodzinnym. Bywa, że przenoszą ów burżuazyjny patriarchalizm także na rodzinę i wówczas najbliżsi są tak uniżeni jak pracownicy.

AR: Czy wyobraża Pan sobie formułę zdrowego mecenatu filozofii ze strony biznesu?
JH: Owszem. Filozofia jest niesłychanie tania, więc naprawdę niewiele trzeba. W Polsce filozofia stoi mocno, ale jest bardzo rozproszona i bardzo słaba instytucjonalnie. Gdybym ja był bardzo bogatym człowiekiem, to objąłbym mecenatem tych kilkunastu naprawdę wybitnych filozofów, którzy po napisaniu jednej czy dwóch książek prawdopodobnie odejdą, bo filozof zdolny może robić wszystko, więc jest poszukiwany, ma pokusy, aby przestać być tym filozofem. Ale trudno mi sobie wyobrazić biznesmena tak świadomego potęgi i znaczenia filozofii, aby chciał wydać np. milion złotych rocznie na to, żeby kilkanaście osób mogło bezpiecznie zajmować się filozofią, a nie czymś innym.

AW: Nie robi tego też państwo, które inwestuje we wspieranie stypendystów, którzy będą wyjeżdżać za granicę i tam się kształcić.
JH: Państwo oczywiście coś robi. Tylko, że państwo strzela z karabinu na oślep, takimi seriami omiatającymi na około, bez zdolności do selekcji. Te wszystkie instytuty filozofii, te wszystkie organizacje stypendialne, cały ten system generalnie, ostatecznie sprzyja tym, którzy są blisko powiązani z establishmentem akademickim, a więc doktorantom właściwych profesorów. Niesłychanie trudno z takiego poziomu instytucjonalnego, ministerialnego zagwarantować to, że te środki będą wydawane efektywnie, że ludzie, którzy będą dostawać etaty i stypendia będą to ci, którzy najbardziej na to zasługują. Więc ten system jest potwornie niewydolny, bo też te instytucje akademickie są nieprofesjonalne, nie ma tam w zasadzie żadnych mechanizmów, które by zabezpieczały przed taką dezynwolturą, nepotyzmem, dominacją miernoty.

Zasada, że zły pieniądz wypiera dobry pieniądz działa wszędzie tam, gdzie nie ma czytelnych mechanizmów i transparencji, więc takich nowoczesnych środków instytucjonalnego samooczyszczania. I na pewno w świecie akademickim, przynajmniej w humanistyce to nie działa. I najczęściej jest tak, że te etaty na uczelni się marnują, a ci którzy są w establishmencie, mówię o filozofii i humanistyce, to są najemni retorzy, to znaczy ludzie, którzy są w stanie zaspokoić oczekiwania kwalifikowanej prasy i ambitnych wydawców, czyli są w stanie produkować w miarę ambitny dyskurs publicystyczny, taką „publicystykę z plusem”.

Ale to jest coś zupełnie innego niż uprawianie filozofii! To droga public intellectual, który jest prekariuszem zatrudnianym przez media i wydawców. Działa poniżej własnych możliwości, jest nieustannie psuty zleceniami i nagrodą społeczną, którą otrzymuje za te lekkie teksty, czyli popularnością. Nie ma już potem czasu ani serca oddać się działalności, która nie ma bezpośredniego oddźwięku.

To jest też mój problem. Więc ja staram się jednak wracać do takiej twardej filozofii, której nikt nie chce, której nikt nie rozumie, której ja sam nie rozumiem. To jest też dla mnie godnościowa sprawa. Robię, co mogę, ale też znam kres swoich możliwości.

Z wielką radością patrzę natomiast na młodszych od siebie. W filozofii bardzo późno osiąga się apogeum, ale już mogę patrzeć z rzewnością i zazdrością na młodszych od siebie, którzy są zdecydowanie lepsi ode mnie. Wprawdzie nie mieli czasu napisać piętnastu książek, napisali dwie, ale widzę jakość. Mam nadzieję, że uda się ich zatrzymać dla filozofii, żeby nie dali zwabić się na lep czegoś bardziej lukratywnego.

Rozmowa została przeprowadzona podczas 5. Europejskiego Forum Nowych Idei w Sopocie.

fot. cc pixabay.com

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa