GRELA: Polityka jeszcze istnieje
Wybory w Wielkiej Brytanii udowodniły, że prawdziwa, bezkompromisowa lewica nadal jest zdolna wygryźć dla siebie w europejskim kraju spory kawałek sfery publicznej
Kto twierdzi, że polscy politycy do niczego się nie nadają, niech popatrzy na ostatni rok funkcjonowania Partii Konserwatywnej w Wielkiej Brytanii. Tak żałosnego spektaklu nie mieliśmy szansy oglądać w zachodniej polityce od lat.
David Cameron ustąpił po przegranym referendum w sprawie wystąpienia z Unii, które zorganizował sam, bo przestraszył się sondaży dających kilkuprocentową zwyżkę skrajnie antyeuropejskiej UKIP. Potem nie było lepiej. Przerażeni wynikiem i tym, co czeka Zjednoczone Królestwo z przejęcia Downing Street zrezygnowała trójka kandydatów – dwaj główni architekci Brexitu, Boris Johnson i Michael Gove oraz nieco bardziej „europejska” Andrea Leadsom.
Skończyło się tym, że Theresa May nie miała w partii nawet jednego konkurenta/-tki do przejęcia władzy.
May od początku postawiła na image liderki zdecydowanej. Tupała, groziła, zapowiadała „twardy Brexit”, prawdopodobnie chcąc odróżnić się, od tego, co reszta torysowskich elit proponowała do tej pory. I na tej fali zdecydowała się rozpisać nowe wybory, które miały jej zapewnić na tyle wyraźną większość parlamentarną, by nawet w obliczu jakichkolwiek niesnasek wewnątrz partii móc utrzymać „twardy” kursy. Skutki decyzji May okazały się „the new low” w brytyjskiej polityce i przynajmniej dorównały osiągnięciom jej poprzednika.
Premier zaczynała z samodzielną większością 330 mandatów (na 650 możliwych). Skończyła z 318 miejscami, a jej jedyną szansą na mocno chwiejną koalicję jest północno irlandzkie ugrupowanie DUP (Democratic Unionist Party) – fundamentalistycznie religijne, które wstecznością swoich poglądów odpowiada mniej więcej polskiemu Ruchowi Narodowemu, z tym, że niektórzy jej politycy twierdzą, że ziemia ma 10 tys. lat, a teoria ewolucji to wymysł Szatana, czego przynajmniej na razie „prawdziwym Polakom” zarzucić nie można.
Wygrany przegrany
Prawdziwy popis (tym razem w nieironicznym sensie) dał Jeremy Corbyn. Nawet ci, którzy z jego poglądami się nie zgadzają muszą go docenić. Z sytuacji beznadziejnej zrobił małe zwycięstwo. Ponad 20-procentową przewagę Torysów w dniu ogłoszenia wyborów zmienił w ledwie 2,5-procentową.
Do tego osiągnął to wbrew wszystkim możliwym przeciwnościom. Objął przywództwo w Partii Pracy po dwóch przegranych wyborach z rzędu, po tym, jak Laburzyści ostatecznie stracili Szkocję, która od dziesięcioleci pozostawał ich bastionem, od początku urzędowania mierząc się z buntem na pokładzie i większością partii czyhającą na każde jego potknięcie, przez co zdążył w swoim krótkim urzędowaniu zostać odwołany i powtórnie wybrany. A to wszystko przy niespotykanej w Wielkiej Brytanii, wymierzonej w niego kampanii dezinformacji i czarnego PR-u w prawicowych i bulwarowych gazetach.
Ale przetrwał. I postawił na konsekwencję. Grał swoje, niezależnie od tego, co działo się wokół. Pokazał, że zachodnia polityka nie musi być skazana na rozdarcie między prawicowym populizmem, a centroliberalnym samozadowoleniem. Torysowskim zapowiedziom prywatyzacji służby zdrowia i cięciom wydatków socjalnych przeciwstawił wizję klasycznego welfare state’u. Pokazał, że żeby zajść daleko, nie koniecznie trzeba iść za sondażami. Do wyborów Wielka Brytania przystąpiła w cieniu dwóch przerażających zamachów terrorystycznych w Londynie i Manchesterze, które powinny podwyższyć słupki izolacjonistycznych Konserwatystów. Corbyn udowodnił, że pozbawiona ksenofobii polityka otwartości ma jeszcze miejsce w zachodnim świecie.
Zrobił też coś, co wydawało się już niewykonalne – poderwał do politycznej walki młodych. To dzięki ich masowym zapisom do Partii Pracy i późniejszym głosom mógł zostać jej liderem. Frekwencję w grupie 18-25 lat wywindował z 46 procent w 2015 r. do 73 proc., i m.in. dzięki tej grupie był w stanie tak ograniczyć przewagę Torysów.
A przy niepewnej i chwiejnej koalicji rządzącej być może nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.