SMOLEŃ: Gdy demonstracje nie wystarczą
Polacy znowu chętnie uczestniczą w protestach, jednak aby skutecznie bronić swoich praw, musieliby odzyskać zmarginalizowane przez III RP narzędzie – strajk pracowniczy
„Walczymy do końca” – będziemy słyszeć i wołać, ale przecież demonstracja to nie jest żadna walka, nie bardziej niż list otwarty do prezydenta czy niniejszy artykuł. Demonstracja to zwykłe wykorzystanie wolności słowa, zbiorowe i publiczne wyrażenie opinii. Demonstracja ma sens – zapewnia widzialność mniejszościowych grup i postulatów, integruje, pozwala przedstawić roszczenia. Piękne kadry ze świeczkami spod Sądu Najwyższego czy Pałacu Prezydenckiego pomagają przedstawić naszą historię światu. Co jednak może uzyskać demonstracja, gdy władza programowo ignoruje protestujących obywateli? Obecny rząd jako pierwszy od 1989 roku tak konsekwentnie testuje skuteczność społecznych elit i autorytetów – ekspertów, artystów, polityków, czy właśnie sędziów, dla których nie ma choćby udawanego szacunku. Nawet najlepsze wystąpienia podczas demonstracji są tylko komunikatem, który można świadomie zignorować, jak można było ignorować w Sejmie Rzecznika Praw Obywatelskich, przedstawicieli Sądu Najwyższego czy Krajowej Rady Sądownictwa. „Tak, słyszeliśmy. I co z tego?”.
Co innego strajk – rozumiany najszerzej, jako grupowe powstrzymanie się od dalszego uczestnictwa w grze społecznej, w tym od podstawowej aktywności – pracy. Częściowy sukces Czarnego Protestu wynikał także i z tego, że miał on w sobie element czy przynajmniej groźbę strajku – sugestię, że kobiety mogą rzeczywiście opuścić miejsca pracy zawodowej i domowej. Nieprzypadkowo miał miejsce w poniedziałek. I nawet jeżeli rzesze kobiet nie opuściły miejsca pracy – lub opuściły tylko po uprzedniej zgodzie przełożonych – i tak miało to niebagatelne znaczenie. Tymczasem obecne demonstracje, w tak kluczowych chwilach, rozgrywają się w weekend i popołudniami. To wciąż zajęcie czasu wolnego – wiadomo, że gdy czas demonstracji dobiegnie końca, sprawnie wrócimy do codziennego życia.
A gdyby mogło być inaczej? Gdyby kasjerki opuściły kasy, listonosze przestali roznosić listy, kierowcy zatrzymali autobusy, a nauczycielki odprowadziły dzieci do świetlicy? Jeden dzień niekoniecznie nawet powszechnego strajku wystarczyłby, by wywrzeć ogromny nacisk na władzę, także ze względu na wpływy przedsiębiorstw. System nie ceni nas za naszą przyrodzoną godność czy inne abstrakcyjne konstrukcje, prawo głosu ma (miało?) znaczenie głównie przed wyborami, na co dzień liczy się to, w jaki sposób codziennym znojem przykładamy się do trwania społeczeństwa. Jako pracownicy mamy siłę, którą z łatwością odbiera się nam jako obywatelom.
Ale nie zostanie ona wykorzystana. Społeczeństwu strajki skutecznie obrzydzono, a elity strajkować nie za bardzo mogą – jak każdy, na kogo pozycję czekają kolejni chętni. Taki dziki strajk miałby element nielegalności, a my chcemy przestrzegać prawa i porządku, nawet w obliczu ich pełnego zniesienia. Wryliśmy sobie i społeczeństwu w umysły, że polityka to rodzaj szczególnego hobby i dalej uprawiamy ją w ten właśnie sposób.
I nie winię tutaj w żaden sposób organizatorów obecnych protestów – nie byliby w stanie wyrwać społeczeństwa z kolein, w które wtaczane było przez tak długie lata. Brakuje świadomości, doświadczeń i wzorców, niezbędnej dla powodzenia nadziei na solidarność. Łatwiej sobie wyobrazić nawet krótki wybuch fizycznej przemocy, niż to, że spokojny pochód w obronie sądów, na kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy ludzi, pracowników, mógłby odbyć się w piątek podczas dnia, z sugestią, że po weekendzie przyjdzie czas na kolejne i kolejne.
Wciąż zaledwie mówimy, druga strona słyszy i nie jest zainteresowana naszym zdaniem, próbujemy zawstydzić władzę, która się niczego nie wstydzi, i dlatego wszystko skończy się tak, jak się skończy. Choć próbować trzeba.
Michał Smoleń — studiował filozofię, socjologię, kulturoznawstwo w ramach MISH na Uniwersytecie Warszawskim oraz technologię chemiczną na Politechnice Warszawskiej. Zajmuje się filozofią społeczną, krytyczną socjologią pracy i gospodarki. Redaktor „Res Publiki Nowej”