„Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana
Długo patrzyłem na okładkę nowej książki Wojciecha Tochmana, zanim zacząłem jej lekturę. Mówiła do mnie, że „dzisiaj narysujemy śmierć”. Dzisiaj zdążyłem już być w pracy, poprzerzucać trochę papierkowej roboty, byłem na piwie z przyjaciółmi, śmiałem […]
„Kraj tysiąca wzgórz i miliona uśmiechów” zamienił się nagle w kraj miliona śmierdzących trupów. Tyle w ciągu dwóch godzin dowiaduje się w Kigali Memorial Centre. Czy ta wiedza mi wystarczy? […] Czemu jeszcze chcę się tu przyjrzeć, jakiego tabu dotknąć? Jakiego lęku dostarczyć? Jaką granicę przekroczyć? (s. 15)
Pytania zadane przez autora samemu sobie są istotne również dla mnie. Po co chcę razem z Tochmanem odtworzyć historię cierpienia Leonarda, Petera i innych ofiar ludobójstwa. Po co czytam o postępowaniu świadków – m.in. polskiego misjonarza, ks. Filipka? Po co Tochman napisał kolejny reportaż o życiu po ludobójstwie?
Kolejny, bo przecież Jean Hatzfeld wydał już całą serię książek poświęconych Rwandzie. „Nagość życia” była świadectwem ofiar. „Sezon maczet” oparta została na rozmowach ze sprawcami. „Strategia Antylop” to zaś reportaż, w którym rolę głównego bohatera odgrywa pytanie o możliwość pojednania pomiędzy oprawcami a tymi, którzy przeżyli tragiczne wydarzenia z roku 1994. Każda z nich jest bolesną wyprawą do kraju, w którym wciąż nierozstrzygnięte zostały kwestie winy i odpowiedzialności i w którym ofiary wciąż się boją, a ich katów można spotkać w najbliższym sąsiedztwie. W tę samą podróż wybrał się również Tochman.
Dzięki temu po raz drugi i ja mam okazję czytać o Rwandzie, gdzie w 1994 r. setki tysięcy osób zostało zamordowanych w konsekwencji konfliktu Tutsi i Hutu. Ogrom tej tragedii poznaję poprzez losy konkretnych osób, które przedstawia mi zarówno Hatzfeld, jak i Tochman. Przytaczane opowieści, nazwiska rodziców, braci i sióstr, sąsiadów i znajomych zapisują się w mojej pamięci. Zło traci swoją anonimowość i przez to staje się jeszcze bardziej dramatyczne. Poznaję studentów, którzy szesnaście lat temu byli jeszcze dziećmi; zgwałcone kobiety, które dzisiaj starają się nie pamiętać o mordercach tkwiących w ich ciałach; oprawców żyjących ze świadomością swoich zbrodni, świadków starających się o sensowną odpowiedź na pytanie o swoją rolę podczas ludobójstwa.
Zgwałcili mnie, jak tylko mogli. Tutaj, w domu. Ale zwlokłam się i wyszłam przed drzwi, żeby zobaczyć, co z dziećmi. Pierwszy miał dwadzieścia lat, drugi – dziewięć, córka – sześć. Starszemu dali gruby kij w rękę i kazali bić młodszego. Córce kazali patrzeć. I ja patrzyłam. Syn nie podniósł kija na brata, spuścił głowę, dostał motyką w kark. Upadł na młodszego. Mój drugi synek dostał motyką w czoło. Nie płakałam. Nie bałam się. Nie wiedziałam, czy dzień jest, czy noc. Nie wiedziałam, co córką. Byłam jak drewno”. […] Morderca moich synów wyszedł już z więzienia. Mieszka trzy domy dalej. Wita mnie co dzień: amakuru – jak się masz? (s. 46)
Nie chcę jednak pisać tu o tym, jak zginął dziewięciomiesięczny Thierry Ishimwe czy dziesięcioletni David Mugiraneza. Zrobił to Tochman, zrobił to Hatzfeld. Istotne jest to, z czym zostaję po lekturze tej książki. Czy mam zapamiętać imiona ofiar? Co mam przemyśleć i co zrobić? Powraca pytanie – w jakim celu Tochman napisał tę książkę?
Jeszcze niedawno chciałem usłyszeć o wszystkich zabitych. Każdą śmierć zanotować, każdy gwałt, każde zakażenie, każdą obciętą stopę, każde utopione w gównie dziecko. Jeszcze niedawno sądziłem, że dobrze byłoby ich wszystkich zapisać. I ogłosić światu, że byli. I jak ginęli. Dobrze byłoby pamiętać o każdym pojedynczo, osobno, indywidualnie. Po co pamiętać o zamordowanych w Rwandzie w dziewięćdziesiątym czwartym? Po co za nimi tęsknić? Po co nam świadectwa ocalonych?(s. 82)
Książka Tochmana różni się od reportaży Hatzfelda. To nie jest tylko opowieść o konsekwencji tragedii. O ludziach, którzy umarli, a jednak żyją dalej. O życiu po życiu – w miejscach, które szesnaście lat temu były pełne trupów, wśród ludzi – dawnych morderców, którzy są dzisiaj sąsiadami. O ogromie cierpienia, które nie zdążyło się jeszcze zdepersonalizować, a przez to przestać tak silnie boleć. Ta książka to też pytanie – gdzie byłeś, co zrobiłeś, co byś zrobił i co zrobisz teraz, gdy już wiesz? I co istotne – to również oskarżenie.
Na zadane przez siebie pytania autor nie odpowiada wprost. Zostawia je swoim czytelnikom. Każdy z nas musi to zrobić samemu. Zastanawiam się więc, co bym zrobił na miejscu ks. Filipka, za pośrednictwem którego Tochman oskarża Kościół katolicki o unikanie odpowiedzialności za to, co działo się w 1994 r., brak pomocy dla ofiar i negowanie ludobójstwa. Czy pozostałbym obojętny, czy ratował mordowanych? Czy słysząc „gwizdki zbliżającej się śmierci” zrobiłbym to, co należało? Poświęciłbym swoje życie?
Rwanda jest krajem, w którym wciąż „trzask rozłupywanej maczetą głowy brzmi jak trzask rozłupywanej kapusty” (s. 12). Mierzy się z kwestią winy i odpowiedzialności. Buduje nadzieję na lepsze, bezpieczne jutro, próbując stawiać mosty pomiędzy ofiarami, a ich katami. Próbuje przypominać o zbrodni i jednocześnie o niej zapominać. To karkołomna misja, w której sens trudno uwierzyć. Tochman podejmuje również i tę kwestię. Patrzy na nią zarówno z perspektywy polityki, jak i losów poszczególnych osób.
Warto zauważyć, jaką rolę pełni autor w swojej opowieści. Hatzfeld był obserwatorem. Tochman jest przewodnikiem. Towarzyszy swoim bohaterom w ich rzeczywistych i wyobrażonych podróżach. Zajmuje stanowisko, nie jest bezstronny w swoich sądach i komentarzach. Na początku było to dla mnie zaskoczenie, miejscami nawet irytujące. Dziwiłem się tak silnej jego obecności. Tym bardziej, że w poprzednich czytanych przeze mnie reportażach tego autora nic takiego nie miało miejsca. W „Dzisiaj narysujemy śmierć” Tochman jest jednym z bohaterów swojej opowieści. Czuję jego niechęć przed wyjściem z hotelowego pokoju na korytarz pełen robactwa, jestem niemym świadkiem jego rozmów i spotkań. Słyszę jego myśli, współodczuwam emocje. To również do mnie mówi jedna z przedstawionych ofiar:
Siadaj. No siadaj, białasie, nie ubrudzisz się. I tak wszyscy jesteście ubrudzeni. Naszą krwią. Patrzę na ciebie i widzę tamtych zdrajców. Tchórze. Porzucili nas. Czego ode mnie chcesz, człowieku? Słuchać historii, które jest we mnie? […] Posłuchasz, choć nie jesteś na moje treści gotowy. (s. 39)
W tych słowach kryje się także kolejna kwestia, która wyraźnie jest obecna w tej książce. Odpowiedzialność tak zwanej „cywilizacji” – Europejczyków, którzy w Rwandzie zasiali ziarno, które było źródłem katastrofy. Europejczyków, którzy nie pomogli, gdy z zasianego ziarna wyrosła nienawiść. W tym miejscu książka Tochmana nawiązuje według mnie do głównej tezy Svena Lindqvista z „Wytępić całe to bydło”. Twierdzi on, że zrozumienie istotny zbrodni Holocaustu nie jest możliwe bez odzyskania pamięci o zbrodniach popełnianych przez Europejczyków w swoich XIX wiecznych koloniach. Jak się jednak wydaje, dla Lindqvista to nie popełnione morderstwa są tu największą zbrodnią, ale aprobata, z jaką krwawa polityka kolonialna spotyka się w centrach europejskiej kultury. I tak samo jest właśnie w tym przypadku. Tochman zdaje się otwarcie mówić – my też musimy uznać swoją winę.
W Berlinie – pomnik ofiar Holocaustu. […] Cmentarz. – Co oni robią? – Leonardowi aż okrągleją oczy ze zdziwienia. Bo ludzie, na których patrzymy, kładą się na symbolicznych grobach ludzi zagazowanych i spalonych w krematoriach. I leżąc na ich sarkofagach, z radością zażywają pierwszego wiosennego słońca. Skaczą po nich, tańczą, śmieją się. I robią sobie zdjęcia, na pamiątkę. Europejczycy. (s. 143)