Dla kogo jest demokracja
Obecna sytuacja w mieście każe raczej wątpić w możliwość szybkiej zmiany zasad prowadzenia dialogu na bardziej partnerskie i konstruktywne. Bo o ile rzeczywiście pod presją rośnie liczba konsultacji, negocjacji i obietnic, to właściwe decyzje zapadają […]
Obecna sytuacja w mieście każe raczej wątpić w możliwość szybkiej zmiany zasad prowadzenia dialogu na bardziej partnerskie i konstruktywne. Bo o ile rzeczywiście pod presją rośnie liczba konsultacji, negocjacji i obietnic, to właściwe decyzje zapadają podczas sesji Rady Miasta, rad dzielnicowych i w zaciszach gabinetów – i często mają niewiele wspólnego z wypracowanymi ustaleniami – pisze Agata Diduszko-Zyglewska po debacie „Ruchy miejskie: prostest czy troska o dobro wspólne?”.
Kiedy patrzę na działające w Warszawie ruchy miejskie, to nie mam wątpliwości, że – parafrazując tytuł niedawnej debaty w Fundacji Batorego– kieruje nimi głęboka troska o dobro wspólne, która musi skutkować protestem wobec kontrowersyjnych decyzji władz miasta. Społeczeństwo obywatelskie dojrzewa i zaczyna się na poważnie interesować tym, jak urzędnicy administrują naszym wspólnym, zbudowanym w dużej mierze z podatków, budżetem. Im wnikliwiej społeczeństwo przygląda się działaniom urzędników, tym większy odczuwa niepokój i nerwowo szuka metod na skuteczne korygowanie antyspołecznych poczynań swoich wyniesionych do władzy przedstawicieli.

Od kiedy ponad dwadzieścia lat temu narodziła się III Rzeczpospolita, wielu ludzi odetchnęło z ulgą i poczuło, że już nie trzeba zajmować się twardą polityką, żeby mieć wpływ na rzeczywistość. Nastąpił prężny rozwój trzeciego sektora i sami obywatele poprzez niezliczone organizacje pozarządowe wspierali władze samorządowe i centralne w wyszukiwaniu nowych rozwiązań i stymulowaniu rozwoju wielu istotnych, a cierpiących na braki finansowe i kadrowe, dziedzin życia społecznego takich jak kultura, nauka, pomoc społeczna, ekonomia społeczna etc.
W Warszawie debaty, warsztaty, wydarzenia kulturalne i najróżniejsze zajęcia oferowane przez organizacje pozarządowe stanowią trzon miejskiej oferty uczestnictwa w życiu publicznym. Przy miejskich biurach działa 41 komisji dialogu społecznego ( w tym 13 dzielnicowych), które gromadzą organizacje pozarządowe i, jak można przeczytać na miejskich stronach, „są podstawowym partnerem w wypracowywaniu rozwiązań w poszczególnych dziedzinach zadań publicznych” – to znaczy, że m.in. konsultują i współtworzą dokumenty i projekty aktów prawnych wydawanych przez władze Miasta. Jednak prawda jest taka, że głos KDS-ów to głos doradczy, a zatem często bywa tak, że „partnerstwo” sprowadza się do wysłuchania opinii Komisji bez szczególnych dalszych konsekwencji. Poza tym Komisje, pomimo że są ciałami eksperckimi, mogą wypowiadać się jedynie na tematy ściśle związane z egzystencją trzeciego sektora. A przecież nie od rzeczy byłoby, gdyby urzędnicy zapytali np. KDS ds. Kultury o to, kim właściwie są skłotersi, przed wprowadzaniem rozwiązań siłowych. Można by wtedy również uniknąć niefortunnych komunikatów na temat udostępnienia im miejsca w schronisku dla bezdomnych i zagrożenia pożarowego, które stwarzają (bo kopcą szlugi!).
Przykłady można by mnożyć, ale ogólny wniosek jest taki, że kanały komunikacji na linii obywatele-władza wypracowane przez organizacje pozarządowe mają ograniczoną skuteczność, dopóki sprawujący władzę traktują aktywność obywatelską raczej jak bezproduktywne marudzenie niż narzędzie do trafnego administrowania dobrem wspólnym.
Pozornie u szczytów władzy świadomość wagi tej aktywności jest rozwinięta. Bez trudu znajduję w Internecie krzepiące wypowiedzi prezydenta Bronisława Komorowskiego na ten temat. Na przykład taka, z Wielkopolski: „organizacje pozarządowe to najlepszy pomysł na budowanie Polski obywatelskiej, gdzie obywatele mają możliwość organizowania się, wykorzystują pomoc, ale z własnej inicjatywy działają i podejmują tematy i problemy ważne. Potrafią pochylić się nad sprawami, które mogą zginąć z oczu władzy. Na tym polega wielkość państwa demokratycznego, że znalazło sposób na rozwiązywanie spraw obywatelskich, poprzez silną chęć działania obywateli”. Niestety jednak ulubiony cytat pewnego prominentnego urzędnika w stolicy brzmi już o wiele mniej krzepiąco – lubi on mianowicie powtarzać, że „demokracja jest dla demokratów, a dla gówniarzy – gówno”. Ci gówniarze to oczywiście my wszyscy, naprzykrzający się ze swoimi niepotrzebnymi pretensjami, a przecież mamy możliwość wybrania kogo chcemy raz na cztery lata, więc o co jeszcze nam chodzi…