Ciekawe czasy

Wychodzimy z kryzysu. Podobno. Ostatnie dwa lata kryzysu rynków finansowych niewątpliwie można zaliczyć do ciekawych czasów. Obserwowaliśmy bezprecedensową interwencję państw w sektor finansowy, miliardowe dotacje i dostęp do darmowych pieniędzy dla banków. Już kilka miesięcy […]


Wychodzimy z kryzysu. Podobno.

Ostatnie dwa lata kryzysu rynków finansowych niewątpliwie można zaliczyć do ciekawych czasów. Obserwowaliśmy bezprecedensową interwencję państw w sektor finansowy, miliardowe dotacje i dostęp do darmowych pieniędzy dla banków. Już kilka miesięcy temu odtrąbiono koniec kryzysu. W najbliższych latach przekonamy się, że zastosowane lekarstwo przyniesie więcej szkody niż załamanie, któremu miało zapobiec. Wszystko dlatego, że walczymy z kryzysem, a nie z tym, co do niego doprowadziło.

Kryzys jest lekarstwem dla gospodarki, gorzkim i nieprzyjemnym, ale niezbędnym dla wyzdrowienia. To nie kryzysu powinniśmy się wystrzegać, ale nieprawidłowości go poprzedzających, które kryzys koryguje. Wyobraźmy sobie kraj, który doznaje dużego przyspieszenia w budownictwie. Politycy wpadają na pomysł, by uczynić swym hasłem „mieszkanie dla każdej rodziny”. Pojawiają się subsydia do kredytów, poręczenia. Budownictwo rozwija się jeszcze bardziej dynamicznie, a wzrost PKB jest imponujący. Politycy idą więc jeszcze dalej: zmuszają banki do udzielania kredytów na bardzo niski procent. W takich warunkach już niemal każdego stać na mieszkanie, a boom trwa w najlepsze, liczba firm budowlanych i ludzi zatrudnionych w budownictwie jest bardzo duża. Powoli zaczyna brakować szewców i zegarmistrzów, bo wszyscy zabierają się za budowlankę. Przychodzi jednak moment, kiedy machina produkująca mieszkania nie znajduje już nabywców. Zaczynają się masowe upadłości i krajowi grozi kryzys, w końcu w kłopotach jest sektor, który był lokomotywą gospodarki. Co w takiej sytuacji powinni zrobić politycy? Logika podpowiada, że celem powinno być ograniczenie budownictwa i jak najszybsze przesunięcie ludzi i środków do innych przemysłów, tam gdzie mogą być pożyteczni, a przede wszystkim zaprzestanie wspierania i dotowania budownictwa. Co do zasady jest to działanie zgodne z tym, co wymusza kryzys, choć może nieco złagodzić jego najbardziej nieprzyjemne skutki. Jednak rzeczywiste czynności są zupełnie odwrotne. Pod hasłem ratowania „strategicznych i kluczowych sektorów gospodarki” rząd zwiększy subwencje, by uniknąć bezrobocia, rozdając szerokim gestem pieniądze podatników. W końcu to nie swoje pieniądze politycy wydają, a niezadowolenie tracących pracę może kosztować ich utratę władzy. Efektem jest utrwalenie patologicznej sytuacji oraz najczęściej dodatkowy deficyt budżetowy.

Dokładnie taki scenariusz ma miejsce w przypadku bieżącego kryzysu. Wsparcie dla banków i gospodarki w USA wyniosło już około 3 biliony dolarów (tryliony w notacji krótkiej używanej w USA), a od początku 2009 roku upadło ponad 200 banków. Oznacza to, że bankrutuje jeden bank co 3 dni, a skala zjawiska przyspiesza: w 2010 jest to jeden upadły bank co 2 dni. W międzyczasie poziom bezrobocia wzrósł z 5 do 10% i utrzymuje się na tym poziomie pomimo prób manipulowania przy statystykach. Ogłaszany koniec recesji i kryzysu wydaje się być wątpliwy, biorąc pod uwagę te parametry, nie przeszkadza to jednak raz za razem odtrąbić koniec kłopotów. Tak naprawdę jednak kłopoty dopiero się zaczynają. Zadłużenie państwa przekroczyło 90% PKB i rośnie. Po doliczeniu zobowiązań wynikających z emerytur i systemu zdrowia zadłużenie państwowe przekracza 870% (sic!). Oczywistym jest, że USA nie są w stanie spłacić swoich wszystkich zobowiązań. Innymi słowy, tak jak i u nas emeryci za lat kilkanaście mogą stanąć przed widmem głodu. FED, czyli amerykański bank centralny, uznał, że najlepszym rozwiązaniem problemów ekonomicznych jest “quantitative easing”, co można przetłumaczyć na polski jako “drukowanie pieniędzy” i to w tempie 10 – 15% rocznie. Kolejne pakiety stymulacyjne są w drodze, a deficyt budżetowy w kwietniu wyniósł ponad 82,5 mld dolarów, dwukrotnie więcej niż przewidywano. Z punktu widzenia polityków jest to działanie dość logiczne – wywołanie i utrzymanie inflacji na poziomie dwucyfrowym przez kilka – kilkanaście lat sprowadzi wartość zadłużenia USA do poziomu możliwego do obsługi. Innymi słowy jest to rozbój w biały dzień na posiadaczach obligacji skarbowych rządu USA, przyszłych emerytach, bo to oni właśnie dostaną nic w zamian za dziś zainwestowane pieniądze. Oczywiście doprowadzi to też do załamania dolara, trzęsienia ziemi na światowych rynkach.

Spodziewać by się można, że w takiej sytuacji inwestorzy uciekać będą od dolara, a on sam będzie się znacząco osłabiał. Nic takiego jednak nie widać. Czyżby? To zależy, gdzie się patrzy.

Koronnym kontrargumentem przeciwko prognozie upadku dolara jest jego umacnianie się w stosunku do euro. Niestety obecnie wybór pomiędzy dolarem a euro przypomina wybór pomiędzy dżumą i cholerą. To, że inwestorzy wybierają dolarową dżumę, jest bardzo złym prognostykiem dla wspólnej europejskiej waluty. Powodem nie jest bynajmniej grecki kryzys, bo ten w porównaniu do całości europejskiej gospodarki jest raczej trywialny. Problemem jest to, w jaki sposób Unia sobie z tą sytuacją radzi, a radzi sobie niestety na modłę USA. Po raz kolejny politycy walczą z kryzysem, a nie z problemem. Odpowiedzą jest pakiet pomocowy w wysokości 110 mld euro oraz, co gorsza, faktyczne ubezwłasnowolnienie Europejskiego Banku Centralnego. Greckie obligacje, określane teraz jako śmieciowe, nadal są przyjmowane jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych przez EBC. Znaczy to tyle, że EBC de facto zamieni na żywą gotówkę obligacje, których już nikt nie będzie chciał kupić. No i oczywiście dochodzi do tego także “quantitative easing”. Aby ukrócić zakusy “spekulantów”, Niemcy wprowadziły zakaz prowadzenia nagiej krótkiej sprzedaży obligacji skarbowych Strefy Euro oraz akcji pewnych niemieckich instytucji finansowych. Motywacja jest prosta: krótka sprzedaż to często jedyny mechanizm wyrażania pesymizmu. Jeśli inwestorzy nie będą mieli tego narzędzia, to ceny pozostaną na zawyżonym poziomie. Po raz kolejny symptomy kryzysu zostaną zamiecione pod dywan, kiedy jego przyczyny pozostają nienaruszone. Podobnie jak w USA zadłużenie państw jest często na poziomie niemożliwym do obsłużenia. Oczekuje się, że pomimo reform fiskalnych, problem niewypłacalności Grecji wróci w przeciągu kilku lat. Nie zapominajmy także, że w kolejce do wariantu greckiego stoją inne kraje grupy PIIGS i za chwilę tego typu napięć będziemy mieli zapewne więcej. Bez mechanizmu wychodzenia ze Strefy Euro będziemy mieli do czynienia z olbrzymimi napięciami, zwłaszcza jeśli niemieccy podatnicy zdecydują, że nie chcą więcej finansować śródziemnomorskich ekscesów. Wtedy pozostanie już tylko drukowanie większej ilości waluty, a następnie hiperinflacja lub rozpad Strefy Euro. Nic dziwnego, że inwestorzy wolą inwestować w dolary, których istnienie nie jest zagrożone.

Widać jednak, że inwestorzy szukają wyjścia z tej sytuacji. Ci, którzy siedzą na górach euro i dolarów są co raz bardziej zaniepokojeni. Rola dolara i euro jako walut światowych jest kwestionowana. Słyszy się o zwiększeniu roli Specjalnych Praw Ciągnienia (SDR) Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ale wartość SDR jest w 78% uzależniona od wartości dolara i euro właśnie, więc właściwie nie ma o czym mówić. Waluty krajów Azji mają natomiast zasadniczy problem uzależnienia swoich gospodarek od współpracy z Zachodem oraz znaczących rezerw zwłaszcza w dolarach. Jeśli przewidywane zawirowania w USA się ziszczą yuan będzie miał problem niewiele mniejszy niż dolar. Pozostaje zatem jedynie inwestycja w aktywa obwołane reliktami przeszłości czyli w metale szlachetne. Wielu już doszło do tego wniosku i możemy obserwować, jak cena złota wzrosła z 450$ za uncję w 2005 do ponad 1200$ za uncję dzisiaj. Pomimo tak wysokich cen wiele banków centralnych i instytucji rządowych na świecie zwiększa zakupy złota, w tym Iran sprzedający Euro i kupujący za to dolary i złoto, Rosja, Indie, Chiny Sri Lanka i wiele innych krajów kupujących lub deklarujących chęć zakupu złota.

Co czeka nas dalej? Przynajmniej niektóre kraje budzą się z letargu. Reformy wprowadzają nie tylko tonące kraje z grupy PIIGSS, ale także Niemcy. Ograniczenie gigantycznego zadłużenia publicznego wymagać będzie drastycznych cięć budżetowych, znaczącego podniesienia podatków, lub wywołania wysokiej inflacji. Tak twierdzą optymiści. Wydaje się jednak, że „lub” nie jest już opcją i czekają nas wszystkie trzy scenariusze jednocześnie. Katastrofiści, posługując się dość przekonującą matematyką, pokazują, że nawet ta bardzo nieprzyjemna trójca nie uratuje naszego systemu monetarnego. Scenariusz katastroficzny przewiduje upadek walut papierowych i powrót do złota jako pieniądza. Pieniądz kruszcowy może być dość skutecznym narzędziem w ograniczaniu zakusów polityków, by się zadłużać, a potem oszukiwać wierzycieli, dodrukowując pieniądze. Problemem jest jednak fakt, że przejście na system kruszcowy oznaczałby załamanie istniejących rynków finansowych. Znaczy to, że długi nie musiałyby być spłacone (to miłe dla dłużników), ale też przepadłyby oszczędności i emerytury. Idący za tym kryzys zaufania, obszary absolutnej nędzy oraz wieloletnia recesja to koszmarny scenariusz, z którym obyśmy nie musieli się zmierzyć, bo może to oznaczać zmierzch cywilizacji zachodniej, jaką znamy. Niepokoje społeczne i rozruchy, które obserwujemy w Grecji, byłyby jedynie przedsmakiem tego, co nas czeka. To właśnie mogą być ciekawe czasy przed nami.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa