Chwała urzędnikom!
Być może niektórzy politycy przypisują administracyjną bezkolizyjność polskiego przewodnictwa w Radzie UE wyłącznie sobie, bo trudno im znaleźć sukcesy w dziedzinach, za które sami rzeczywiście odpowiadają. Jeśliby tak rzeczywiście było, ciągłe powtarzanie, że „Polska zdała […]
Być może niektórzy politycy przypisują administracyjną bezkolizyjność polskiego przewodnictwa w Radzie UE wyłącznie sobie, bo trudno im znaleźć sukcesy w dziedzinach, za które sami rzeczywiście odpowiadają. Jeśliby tak rzeczywiście było, ciągłe powtarzanie, że „Polska zdała egzamin”, należałoby odczytywać jako kamuflaż niedostatków politycznego przywództwa (wynikających z różnych, głównie zewnętrznych, przyczyn), ale i objaw największego bodaj zaniedbania polskiej prezydencji: kłopotów z komunikowaniem przekazów.
Przywództwo politycznego średniaka
W lipcu zeszłego roku Polska przejęła unijną prezydencję od Węgier. Przez kolejne pół roku rząd Donalda Tuska nie zrobił nic, by przeciwstawić się polityce gabinetu Viktora Orbána, coraz częściej stojącej w sprzeczności z europejskimi standardami prawnymi. Podobną bezsilność okazaliśmy wobec wydarzeń na Ukrainie, choć wzmocnienie Partnerstwa Wschodniego (czy szerzej: europejskiej polityki sąsiedztwa) było jednym z kluczowych zadeklarowanych celów naszej prezydencji.
Oczywiście naszą niską skuteczność w ochronie mechanizmów państwa prawa w Europie (tak w Unii – np. na Węgrzech, jak i poza nią – np. na Ukrainie) można tłumaczyć wąskim zakresem kompetencji, jakie pozostały w gestii państwa sprawującego prezydencję po wprowadzeniu traktatu lizbońskiego (Rada UE ma stałego, „osobowego”, przewodniczącego, a za relacje zewnętrzne UE odpowiada szef unijnej dyplomacji). Tym trudniej zatem było nam reagować na działania potężniejszych unijnych państw, które także (coraz częściej?) postępują niezgodnie z duchem (rzadziej literą) wspólnotowych uregulowań prawnych.
Z drugiej strony różne nasze niepowodzenia wynikały ze zmieniającej się niezależnie od nas sytuacji na świecie. Doskonale podsumował to Philippe Rusin, dyrektor Ośrodka Kultury Francuskiej UW, podczas debaty „Co po prezydencji?”, organizowanej przez redakcję „Res Publiki Nowej” w ramach projektu PR-Kamp, która odbyła się w siedzibie redakcji 12 stycznia br. Jeżeli podczas przemówienia inauguracyjnego premier Tusk deklarował, że priorytetem polskiej prezydencji będzie wspólna polityka energetyczna, to europejski konsensus w tej sprawie stał się praktycznie niemożliwy po tym, jak Niemcy zapowiedziały wycofanie się z energetyki jądrowej (co z kolei było konsekwencją awarii elektrowni atomowej w japońskiej Fukushimie). Podobnie zapowiadane wzmocnienie wspólnej polityki obronnej pokrzyżowały rozbieżne stanowiska państw członkowskich UE wobec interwencji w Libii. Trwająca już ponad rok arabska wiosna ludów skutecznie przesunęła spojrzenie Europy ze wschodnich na południowe granice, tym samym obecny również w naszej agendzie rozwój Partnerstwa Wschodniego musi zaczekać na lepszy dla siebie czas.Wreszcie kwestie przyszłego budżetu unijnego i wzmacniania jednolitego rynku, także uwzględnione w programie polskiej prezydencji, zderzyły się z partykularnymi reakcjami poszczególnych członków Unii na globalny kryzys.
Jak podkreślał inny uczestnik debaty, Krzysztof Marcin Zalewski, ekspert ds. niemieckich w Kancelarii Prezydenta, niezależnie od naszych prowspólnotowych starań wiele słabszych gospodarczo państw europejskich zaczęło w ostatnim czasie postrzegać Unię jako źródło swoich problemów (a nie ich rozwiązań), zaś inne – silniejsze – stworzyły nieformalne gremium pomagających, działające poza oficjalnymi strukturami wspólnotowymi. Oprócz kryzysu ekonomicznego Europa zmaga się więc z kryzysem instytucjonalnym i kryzysem zaufania, a do unijnych bram pukają już także kryzys konkurencyjności i kryzys demograficzny.
Do rozpoznań Krzysztofa Zalewskiego dodajmy jeszcze to, że przed nami (a może już wokół nas?) czai się również kryzys po prostu cywilizacyjny: Europa wyprowadziła poza swoje granice technologiczny know-how (i niemal całą produkcję przemysłową) oraz wzory kultury (kryptonimując je pod pojęciem rzekomo uniwersalnych „praw człowieka”), lecz jednocześnie, zgodnie z dobrodusznym postulatem samoograniczania się, stale i na własne życzenie traci wpływ na bieg spraw, także na własnym podwórku, m.in. poddając się tyranii opinii i dyktatowi sondaży (o czym piszemy w najnowszym numerze „Res Publiki”). Tak zwana cywilizacja zachodnia to coraz bardziej kultura bezrobotnych konsumentów: roszczeniowych, sfrustrowanych, oburzonych i pozbawionych możliwości wyboru kogokolwiek, kto obieca i zagwarantuje im chociażby to, że „wszystko musi się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”.
A jednak, przynajmniej podczas prezydencji, nie wpadliśmy w czarną otchłań rozpaczy. Dobre wyniki gospodarki, napędzanej m.in. inwestycjami dofinansowanymi ze wspólnego budżetu, przy jednoczesnym pozostawaniu poza strefą euro sprawiły, że Polska – pewnie trochę przez szczęśliwy przypadek – okazała się euroentuzjastycznym średniakiem, któremu trochę się pomaga i który zarazem trochę może pomóc (Donald Tusk zadeklarował w grudniu ubiegłego roku pomoc strefie euro). Co ważne, i tu znów wracam do wypowiedzi Krzysztofa Zalewskiego, w europejskim sporze „integracjonistów” z „suwerenistami” (który to podział przebiega w poprzek krajów i w poprzek podziałów politycznych) Polska podczas prezydencji mówiła wyjątkowo spójnym głosem: prezydent, premier i minister spraw zagranicznych jednoznacznie opowiadali się za wzmocnieniem instytucji ogólnoeuropejskich i silniejszą integracją – dla dobra Unii jako całości, ale i dla dobra jej średnich i małych państw, w tym także Polski.
Tak też należy czytać słynne berlińskie przemówienie ministra Radka Sikorskiego: było prointegracyjne, prounijne, czyli – wbrew temu, co tak często powtarza Jarosław Kaczyński i zaprzyjaźnione z nim media – wcale nie proniemieckie. Andrew Michta, dyrektor warszawskiego biura The German Marshall Fund of the United States, uczestnik innej debaty organizowanej przez naszą redakcję w ramach projektu PR-Kamp („Po co Europie Środkowej prezydencja?”, 1 grudnia 2011 r.), stwierdził, że w sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się Unia, słowa Sikorskiego miały wydźwięk wręcz antyniemiecki. Były próbą przypomnienia o europejskiej wspólnocie tym, którzy sądzą, że wiedzą najlepiej, jak zaradzić kryzysowi i sami dobierają sobie współpracowników do akcji ratowniczej, z pominięciem instytucji unijnych.