Centralizm to przeszłość
Czy jesteśmy gotowi, by powiedzieć, że nie znamy wszystkich odpowiedzi i że potrzebujemy siebie nawzajem, by wziąć odpowiedzialność za wspólne dobro jakim jest edukacja?
Profesor Ken Robinson w wykładzie z okazji przyznania mu medalu Franklina w 2008 r. w Royal Society of Arts mówił (poniekąd prześmiewczo), że „powinniśmy podnosić poziom edukacji”. Dodawał jednocześnie, że nie zna argumentu byśmy mieli go obniżyć. Wytykał przy tym oczywistą banalność tego stwierdzenia, pod którym zapewne większość decydentów edukacji by się podpisało, a pod którym mogą kryć się diametralnie różne działania. Ale w tym twierdzeniu, nie tylko jego ogólność i niedoprecyzowanie są intelektualnie niebezpieczne. Potencjalnie kryją się w nim trzy założenia, które nie powinny być przyjmowane bezrefleksyjnie jako aksjomaty.
Mierzalność, skuteczny model i siła sprawcza
Po pierwsze, można zakładać, że edukacja ma pewien mierzalny poziom (skoro mówimy, że możemy go podnieść). Możemy mierzyć i mierzymy wiele aspektów tego, jak działają szkoły, ale założenie, że wszystkie albo najważniejsze aspekty są łatwo mierzalne jest niebezpiecznie. Widzieliśmy, jak jednowymiarowo społeczeństwo postrzega szkoły przez pryzmat rankingów wyników, które później na szczęście zastąpiono wskaźnikiem zmiany – edukacyjną wartością dodaną. Ale sprowadzenie jakości szkoły do wyników egzaminów powoduje, że pomijamy olbrzymią liczbę czynników, które będą decydować o tym, czy dany uczeń czy uczennica odniesie sukces. Część, potencjalnie duża, tego co decyduje o skuteczności szkoły jest bardzo trudno mierzalna (np. to, jakie wsparcie otrzymują uczniowie w odnajdowaniu swoich talentów, lub też czy atmosfera szkoły buduje umiejętność brania przez uczniów odpowiedzialności za swoje wybory.
Po drugie, można zakładać, że jest jeden, właściwy i skuteczny model edukacji – do którego wszystkie szkoły (albo szkoły danego typu – ogólnokształcące i zawodowe) powinny się zbliżać. Istnienie takiego wzoru może być mitem. Przecież każdy, kto posiada tzw. życiowe doświadczenie widzi, jak bardzo jako ludzie jesteśmy różni, w jak różny sposób dzieci uczą się i jak zróżnicowane są ich zainteresowania. Wydaje się więc oczywiste, że bardziej skuteczna byłaby różnorodność modeli niż ich homogeniczność. Czynniki historyczne doprowadziły do wykształcenia dominujących modeli szkoły, ale historyczność idei nie zawsze gwarantuje jej bieżącą adekwatność.
Po trzecie, można zakładać, że to decydenci – politycy i urzędnicy muszą być siłą sprawczą podnoszenia poziomu edukacji. Oni mają określić wizję rozwoju i ją realizować. Ale w sytuacji, kiedy funkcjonowanie szkoły coraz bardziej różni się od funkcjonowania choćby biznesu, takie założenie jest bardzo ograniczające i nie gwarantuje dobrego rozwiązania. Może prowadzić do tego, że decydenci odpowiadają na nieaktualne problemy w nieskuteczny sposób. Dlatego zwolnienie siebie jako społeczeństwa z odpowiedzialności za edukację i złożenie decyzyjności w ręce polityków może być luksusem, na który nie możemy sobie dłużej pozwolić.
Nie wiemy lepiej
Te trzy założenia mają wspólny mianownik, który można opisać hasłem „my wiemy lepiej”. My, którzy ustalimy co mierzymy, jak wygląda wzorcowa szkoła i kto będzie ją kształtował. W rzeczywistości, która zmienia się bardzo dynamicznie i ewoluuje w kierunkach, które albo trudno przewidzieć albo są wręcz nie do przewidzenia, taka postawa jest odważna, albo mówiąc mniej dyplomatycznie – arogancka i niemądra. Jeśli chcemy by system edukacji spełniał swoje zadania (przygotowanie młodych ludzi do rozumienia świata i umiejętnego w nim funkcjonowania), powinniśmy zrewidować nasze podstawowe założenia.
Po pierwsze, nie wiemy na pewno, jak ten system powinien wyglądać. Musimy szukać nowych rozwiązań, a te poszukiwania będą o tyle skuteczniejsze, o ile będziemy mogli włączyć więcej głosów i rąk do pracy. Odejście od pewności nie jest jednoznaczne ze zrównaniem wartości wszystkich pomysłów. Proces poszukiwania wymaga dyskursu, walidacji i mierzenia. Jednocześnie, jest on procesem otwartym, o jeszcze nieokreślonym, wyniku końcowym.
Po drugie, potrzebujemy przedefiniować role. Rodzica i ucznia nie opisuje dobrze rola „klienta”, dla którego „dostawcą” jest szkoła. Tak samo pomiędzy dyrektorem a nauczycielem albo kuratorem i dyrektorem nie chodzi tylko o kontrolowanie i bycie kontrolowanym. Role, które pełnimy są o wiele bogatsze i powinny być dobrze określone. Edukacja w dynamicznie zmieniającym się świecie musi stać się wspólną wartością, o której dobro razem, jako społeczeństwo będziemy się troszczyć. Jako interesariusze, powinniśmy mieć na nią realny wpływ – my rodzice, ale też uczniowie, nauczyciele, dyrektorzy,naukowcy i politycy.
Więcej dialogu
Taka zmiana wymaga przedefiniowania również kwestii władzy. By stworzyć przestrzeń dla wszystkich interesariuszy, obecni decydenci musieliby zmienić nakazowy system sprawowania władzy na prowadzenie dyskusji i zarządzanie procesem. Bycie moderatorem i gospodarzem otwiera na współdziałanie interesariuszy, stwarza nowe możliwości i zwiększa dostępność zasobów, które można wykorzystać w edukacji. Uczniowie z nauczycielami mogliby na przykład współtworzyć program zajęć, by koncentrować się na aspektach, które są dla danej grupy istotne. Warto pamiętać, że rodzice mają szkole więcej do zaoferowania niż składkę pieniężną na komitet rodzicielski – mogą być na przykład przewodnikami po współczesnym świecie, dzielącymi się swoimi doświadczeniami rozwiązywania aktualnych problemów.
Na poziomie systemowym, ministerialnym oznacza to decentralizację systemu. Decyzje powinny móc być podejmowane na najniższym możliwym poziomie – samorządów, szkół czy zespołów klasowych. Fundamentalną funkcją państwa powinno być zapewnienie transparentności i rzetelnych informacji dla interesariuszy jak również tworzenie infrastruktury badawczej, informatycznej i finansowej. Takie działanie umożliwiłoby na przykład łatwiejsze tworzenie różnego rodzaju szkół przez szerokie spektrum podmiotów (model, który został wprowadzony w Wielkiej Brytanii w 2000 r.). Ten kierunek to również wzmacnianie roli samorządów jako organów prowadzących z centralnymi zasobami doradczymi, badawczymi i szkoleniowymi a nie tylko kontrolnymi.
Pójście w tym kierunku wymaga zbudowania kapitału zaufania społecznego – kapitału, którego, jak wskazują badania mamy w Polsce bardzo mało. To proces, który sam się powiela – w górę albo w dół. Jeśli kurator nie ufa dyrektorowi to prawdopodobnie dyrektor będzie mocno kontrolował swoich nauczycieli a nauczyciel zakładał, że uczeń chce go oszukać. Natomiast jeśli którykolwiek z uczestników tego procesu doświadczy zaufania od osoby która nią zarządza, wpłynie to na sposób traktowania osób, które są jej powierzone. Na zaufanie zazwyczaj odpowiadamy zaufaniem, a na jego brak – strachem.
Odejście od „my wiemy lepiej” w kierunku „razem szukamy nowych rozwiązań” nie jest procesem binarnym ani łatwym. To pewna skala i mówimy tu o ewolucji naszego działania, nie zaś o rewolucji – o budowaniu zaufania, o wciąganiu do współdecydowania interesariuszy. Dla swojej skuteczności to musiałby być pogłębiony proces, który wymaga zmiany pewnych fundamentalnych założeń. Proces, który powinni rozpocząć ci, którym powierzono opiekę na edukacją – czyli politycy i urzędnicy.
Marcin Szala – ekspert edukacyjny, współtwórca m.in. Collegium
Wratislaviense, Akademeia High School. Absolwent Uniwersytetu
Oksfordzkiego, uczestnik programu Leadership Academy for Poland. Członek
TrendHouse.
Fot. Dominika Rafalska