Bo tutaj tak już jest
"Wieczni prowincjusze ze środkowego wschodu, jesteśmy w Europie nieodwołalnie, tylko mamy jej niewiele ciekawego do powiedzenia" – czy ta myśl Jerzego Jedlickiego straciła na aktualności po bardzo ponoć udanej polskiej prezydencji w Radzie UE? „Sukces organizacyjny”, […]
„Wieczni prowincjusze ze środkowego wschodu, jesteśmy w Europie nieodwołalnie, tylko mamy jej niewiele ciekawego do powiedzenia” – czy ta myśl Jerzego Jedlickiego straciła na aktualności po bardzo ponoć udanej polskiej prezydencji w Radzie UE?
„Sukces organizacyjny”, „zbieramy pozytywne oceny”, „wypadliśmy świetnie na tle innych” – w takim tonie utrzymane są komentarze po zakończeniu trwającej pół roku polskiej Prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Zdaliśmy ważny egzamin z demokracji, jesteśmy już w pierwszej lidze Europy… W tych pozornie pełnych optymizmu i poczucia własnej wartości frazesach słychać wciąż niewykorzenione poczucie naszej niższości wobec Europy. Co można bowiem wyczytać między wierszami „pozytywnych opinii” o naszej prezydencji? To, że dla Polaków rzekomo najważniejsza nie jest wcale przyszłość zjednoczonej Europy, która ważyła się akurat w trakcie naszego w niej przewodnictwa. Najważniejsze jest to, jak sami wypadliśmy i czy dobrze się w Unii sprawujemy. Krótko mówiąc, czy po raz kolejny „zdaliśmy egzamin z demokracji”, czy dogoniliśmy wreszcie Zachód i czy jesteśmy już „tam”, czy ciągle „tu” – na peryferiach.
Ten ton u przedstawicieli naszych elit politycznych i kreatorów debaty publicznej nie powinien zaskakiwać. Uczą nas tego od dwudziestu lat z okładem: od kiedy „wybiliśmy się na wolność”, jesteśmy skazani na wieczne doganianie. I na narzekanie, że u nas wciąż ta sama stara bieda, podczas gdy prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. Wbito nam już dawno do głów, że modernizacja, oczywiście według „zachodnich standardów”, jest, by użyć legendarnego już sformułowania burmistrza jednej z warszawskich dzielnic, „procesem bolesnym, ale koniecznym”. Ta bolesna dziejowa konieczność zapewnia nam jedną ważną rzecz, z którą łatwiej żyć: punkt odniesienia. Zachód. Błyszczące ulice, nowoczesna architektura, równe drogi, czyste szpitale, stadiony bez „kiboli”… Wiemy, do kogo się porównywać, ale co ważniejsze, wiemy też, jak wciąż nam do tego daleko. I możemy sobie nieźle poużywać, wciąż i wciąż powtarzając tą samą śpiewkę o sytuacjach, które możliwe są tylko „w tym kraju”.
Powtarzamy więc jak mantrę, że „to społeczeństwo” ciągle nie dorosło do demokracji, że tam, „na Zachodzie”, już dawno się uporali z tym, w czym my ciągle tkwimy po uszy. „Że samochód nie pasuje ci do spinek, że dzień jasny i noce ciemne…” – śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski, i wypadałoby go chyba poprosić o jakąś współczesną wersję tej piosenki. Osobiście, gdy słyszę ten protekcjonalny ton, gdy znów dowiaduję się, że kolejna patologia jest „możliwa tylko u nas”, mam ochotę odpowiedzieć cytatem z Młynarskiego: „zamiast ronić łzy spod rzęsy, po prostu wyjedźcie w Bieszczady”! Nie dlatego, że nie dostrzegam, iż w wielu sprawach rzeczywiście wciąż mamy sporo do zrobienia. Ale dlatego, że uważam, iż więcej szkody niż pożytku robimy sobie jako społeczeństwu tym wiecznym narzekaniem. Bo to, jak źle sami o sobie myślimy i mówimy, jest dzisiaj główną przeszkodą stojącą na drodze do naszej dojrzałości demokratycznej. Wciąż podkreślając nasz prowincjonalizm, sami się na niego skazujemy – bo zamiast realnych oczekiwań wobec polityków, dziennikarzy, urzędników, stać nas tylko na lekceważące machnięcie ręką: do diabła z tym wszystkim, w końcu „w tym kraju” tak to już jest…
Ten negatywny autostereotyp, dogłębne przekonanie o naszym prowincjonalizmie skutkuje między innymi tym, że, jak na prowincjuszy przystało, mimo naszych aspiracji mamy poczucie, że wszystko dzieje się poza nami i na nic tak naprawdę nie mamy wpływu. Zaczyna się od życia codziennego, a kończy na debacie publicznej i sposobie uczestnictwa w demokracji. Na co dzień nie chce nam się czasem wykonać najprostszych obywatelskich gestów – zwrócić uwagę policjantowi nie spełniającemu standardów zachowania osób na jego miejscu, kierowcy autobusu stojącego na pętli, który zapytany o godzinę odjazdu odburknie, że przecież tam pisze! Napisać reklamacji do sieci komórkowej wystawiającej nam fikcyjne rachunki. Bo u nas tak to już jest, bo się nie da, bo przecież nic nie zmienisz. Na tej samej zasadzie wysokich standardów nie oczekujemy od prowincjonalnych, w naszym mniemaniu, polityków. A oni, nie naciskani przez nas, nie wzniosą się do wysokiego lotu. Zawsze będą myśleli w sposób, który kiedyś dobitnie wyraził Jacek Kurski – ciemny lud to kupi, dopóki my nie przekonamy ich, że nie z nami te numery.

W ten sposób sami skazujemy się na sytuację, w której publiczna debata o Unii Europejskiej jest u nas równie miałka, jak o wielu innych ważnych sprawach wewnętrznych. Pod tym względem półrocze polskiej prezydencji nie różniło się znacznie od ostatnich kilku lat. W półroczu naszego przewodnictwa w UE wielka międzynarodowa debata o przyszłości Unii jako takiej przeszła w Polsce w zasadzie niezauważona. Symbolem tej sytuacji może być fakt, że bardzo ważne przemówienie polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego o przyszłości Unii Europejskiej zostało wygłoszone… w Berlinie, na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej. Tymczasem debata toczona w Polsce skupiała się prawie wyłącznie na „naszym punkcie widzenia”. Ile na tym wszystkim stracimy, a ile zyskamy? Co nam grozi, jakie mamy szanse? Oczywiście „my” – to Polacy, a nie Europejczycy.
Rząd i opozycja po równo dołożył swoje trzy grosze do tej miałkości. Na starcie prezydencji prawicowi komentatorzy zaserwowali nam wielką dyskusję o… bączku. Tak, tym gadżecie promocyjnym, bo ponoć nie oddawał głębi tysiąca lat dziejów Polski znaczonych bohaterskimi zrywami i krzywdami z rąk sąsiadów, no i nie było na nim ani Chopina, ani Papieża. Na półmetku prezydencji wypadły zaś wybory parlamentarne, a więc czas, gdy można sformułować jakąś wizję, również, dlaczegóżby nie, polityki europejskiej, i wyborców do niej przekonać.
Niestety, jest to możliwe tylko wówczas, gdy owych wyborców traktuje się jak dojrzałych obywateli myślących w kategoriach dobra wspólnego – również tego europejskiego. Zamiast tego otrzymaliśmy rządowy spot wyborczy, w którym nasi najważniejsi ludzie w Europie z uśmiechem rzucali miliardami euro, które wyszarpią „dla nas” z unijnego budżetu. Jedyną alternatywą dla „bogatej cioci Unii”, która potrafi sypnąć groszem, a my możemy najwyżej więcej od niej „wycwaniakować”, była kreowana przez prawicę wizja Unii-hydry, rozwijająca swoje macki nad naszym krajem i zagrażająca naszej suwerenności. Dwa kompleksy prowincji – kompleks „doganiania” i „historycznej krzywdy” doznanej do bogatszych i większych sąsiadów – przypisywane są w dodatku, zupełnie fałszywie, postawie „racjonalnej” i postawie „patriotycznej”. Zwolennicy drugiej opcji próbują zawłaszczyć i zafałszować pojęcie „polskiego patriotyzmu”, ale nikt oprócz nich o nie nie walczy, więc zadanie mają łatwe. Ci pierwsi, „racjonalni”, próbują nas zaś przekonać, że możemy się obyć bez etosu politycznego i że nadal, podobnie jak w ostatnich dwudziestu latach, możemy się kierować po prostu „dziejową koniecznością”.
Z takim obrazem Unii Europejskiej polskie społeczeństwo wchodzi w być może najtrudniejszy rok dla jej funkcjonowania. Rok, w którym znowu może się okazać, że dla ludzi kreujących debatę publiczną w Polsce ważniejsze jest to, „jak wypadniemy” podczas Euro2012 niż to, jaka przyszłość czeka naszą wspólną Europę. Pozostaje zaadresować do nich słowa Jerzego Jedlickiego pochodzące z tekstu Kompleksy i aspiracje prowincji, cytowanego na samym początku:
Mamy na głowie greckich bankrutów i francuskich muzułmanów, holenderskich faszystów i węgierskich nacjonalistów. I oni tam wszyscy mają na głowie nas, z całym naszym inwentarzem. Są to teraz nasze wspólne, europejskie kłopoty, nasze wspólne strachy, i na tym właśnie, że wspólne, polega historyczne zwycięstwo postępu. I na tym także, że do zmagania się z tymi demonami mamy wszyscy – i centra, i prowincje – takie oprzyrządowanie techniczne, polityczne i prawne, o jakim nikomu się do niedawna nie śniło. Z oprzyrządowaniem mentalnym jest na razie gorzej. Mało kto tak sobie z tego zdawał sprawę jak Bronisław Geremek.

Jeden komentarz “Bo tutaj tak już jest”