Stowarzyszenie Umarłej Edukacji

Pod koniec lat osiemdziesiątych w polskiej edukacji pojawił się nurt humanizacyjny – dążący do zmniejszenia dystansu między nauczycielem a uczniami oraz ich indywidualnego traktowania.  Jednak obecnie odwoływanie się do humanistycznej edukacji stanowi jedynie listek figowy dla […]


Pod koniec lat osiemdziesiątych w polskiej edukacji pojawił się nurt humanizacyjny – dążący do zmniejszenia dystansu między nauczycielem a uczniami oraz ich indywidualnego traktowania.  Jednak obecnie odwoływanie się do humanistycznej edukacji stanowi jedynie listek figowy dla drastycznego obniżenia poziomu kształcenia, wynikającego z przekształceń na rynku pracy.

Szkoła dla ludzi

Jednego z pierwszych jesiennych dni tego roku obudził mnie puszczany w radio, dobrze wszystkim znany utwór Pink Floyd pt. The Wall, mówiący o zniewoleniu intelektualnym i mentalnym, jakie przynosi system edukacyjny. Moje myśli pobiegły wówczas do filmu pt. If…, nakręconego przez angielskiego anarchistę kina Lindsaya Andersona. Obraz ten opowiada o buncie kilku uczniów w jednej z konserwatywnych brytyjskich szkół. Instytucja szkoły posłużyła reżyserowi za metaforę społeczeństwa totalitarnego, którego porządek obalany jest w desperackim akcie terroru. Gdy z głośników dobiegały słowa: …we don’t need no education, we don’t need no thought control …, w mojej pamięci pojawiła się natomiast scena z filmu Petera Weira pt. Stowarzyszenie umarłych poetów, filmu piętnującego wady tradycyjnych relacji pomiędzy nauczycielem a uczniami. Był to moment, gdy zmuszony do odejścia ze szkoły nauczyciel żegnany jest recytacją fragmentu wiersza przez uczniów wchodzących na stojące w klasie stoły. Scena ta, jak i cały film, wokół którego rozgorzała ogromna, społeczna dyskusja, przyczyniły się w znacznej mierze do zmiany sposobu prowadzenia lekcji w polskich szkołach. Stopniowo grona pedagogiczne podejmowały wówczas decyzje o zmniejszaniu dystansu, jaki dzielił nauczycieli od ich wychowanków. Podejmowano także pierwsze próby indywidualnego podejścia do ucznia, biorąc pod uwagę cały jego bagaż psychologiczny. Jednym słowem edukacja w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęła się humanizować.

Humanizacja ta spowodowana była też ruchem, jaki zaczął się tworzyć wśród samych uczniów, szczególnie szkół licealnych. Walka o swobodę intelektualną i zmniejszenie kontroli nauczyciela nad uczniem manifestowała się nonkonformistycznym ubiorem i poszukiwaniem nowych, wolnościowych idei. Przykładem na to może być działalność, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Uczniowskiego Frontu Odmowy, wydającego kolportowaną przez uczniów gazetkę Podaj dalej. Piętnowała ona absurdy edukacji, karciła podporządkowanie młodych ludzi wypaczonemu systemowi szkolnictwa i, nawiązując do filmu If…, przeprowadzała analogię między nonsensami obowiązującymi wówczas w systemie edukacji a tymi powszechnie zauważalnymi w strukturach władzy państwowej. Najpierw Liceum Ogólnokształcące przy Szkolnym Ośrodku Socjoterapii, czyli słynny SOS, później ponadpodstawowe szkoły prywatne z prekursorskim liceum na ulicy Bednarskiej zaczęły zwracać uwagę i stosować w praktyce (nieraz z niejednolitym skutkiem, jak w przypadku SOS-u) alternatywne formy nauczania.

(CC BY-NC 2.0) by Nicolas Nova

Od wolności do konieczności

Poranne dźwięki The Wall i ciąg związanych z nimi skojarzeń zmusił mnie do refleksji nad tym, jak zmieniła się edukacja w Polsce, a raczej w co zmienił ją system wolnorynkowej metody popytu i podaży. Zauważyłem, że rodzime placówki edukacyjne zaczęły kierować się pewną nadrzędną zasadą, którą nazwać by można „koniecznością”. Dyrektorzy szkół, nauczyciele szkolni i pracownicy uniwersyteccy, niczym bohaterowie antycznego dramatu, spełniać muszą swą dydaktyczną misję obciążeni ową zmuszającą ich do dziesiątek kompromisów helleńską skazą „konieczności”. W rezultacie tego zjawiska z wewnętrznym rozdarciem obserwują coraz większy rozdźwięk, jaki powstaje między założonym przez nich poziomem nauczania a rzeczywistym poziomem wiedzy uczniów i studentów.

Uczniowie, którzy kończą gimnazja i licea ogólnokształcące, po czym trafiają na uniwersytety, szybko rozczarowują się akademickimi realiami. Spodziewają się jakościowego przeskoku między szkolnymi klasami a salami wykładowymi, lecz już na początku studiów okazuje się, że przeskok taki istnieje jedynie w sferze wyobrażeń na temat uniwersyteckich standardów. Metoda prowadzenia wykładów i ćwiczeń, systemy weryfikacji wiadomości (kolokwia, egzaminy) na polskich wyższych uczelniach, a także relacje między wykładowcami a studentami nie różnią się bardzo od tych, jakie dominują w nauczaniu podstawowym i ponadpodstawowym (średnim). Przyszli studenci oczekują, że uniwersytety będą stawiały przed nimi wyzwania intelektualne, oferując, poza przekazem programowej wiedzy, indywidualną współpracę z wykładowcami i kształtującą świadomość inspirację. Spotyka ich jednak zawód, trafiają bowiem najczęściej na kadrę uwikłaną w edukacyjne sprzeczności.

Powszechność kosztem jakości

Konsekwencją pedagogicznej bezsilności jest ogólny spadek poziomu wyedukowania młodzieży. Edukacja, w tym także ta uniwersytecka, stała się powszechna, ale jej jakość drastycznie zmalała. Każdy, kto spędził pewien czas na którymś z polskich uniwersytetów, łatwo dostrzeże to, że wyższe wykształcenie, czy też miano studenta uniwersytetu, przestało obligować do posiadania umiejętności sprawnego wyrażania myśli. Każdy, kto mógł zetknąć się z pracami pisemnymi powstającymi na wyższych uczelniach w Polsce, zorientuje się, że zdolność poprawnej zamiany „słowa mówionego” w „słowo pisane” stała się przywilejem nielicznego grona studentów, którzy wychowali się w atmosferze czytanych w domu książek. O braku umiejętności pisania wśród większości – wypadałoby powiedzieć – młodej, polskiej inteligencji, który jest wynikiem niedociągnięć w programach szkolnych szkół ponadpodstawowych i niekonsekwencji nauczycieli, świadczy najlepiej treść prac rocznych, a także prac licencjackich i magisterskich. Zwykle składają się one z przekalkowanych tez, za radą promotora wybranych z ogółu zagadnień, jakie obowiązują na konkretnym wydziale. Padają obowiązkowe nazwiska „klasyków”, kilka cytatów i sentencje, wyciągnięte z podstawowych opracowań. Prace te cechuje sztuczny, niby-naukowy język, operujący wyrwanymi z kontekstów i umieszczanymi bez logicznej konsekwencji zwrotami, mającymi przydać autorowi nimbu akademickiej rzetelności. Dopełnieniem są nieświadomie stosowane kolokwializmy, świadczące o tym, że większość młodych autorów nie rozumie, że wytłumaczenie przedstawianego zagadnienia nie oznacza opisania go zwrotami zaczerpniętymi z telewizyjnych programów rozrywkowych.

Jednakże „konieczność” zmusza pogrążonych w zgryzocie lub w obojętności pedagogów do akceptowania takiego stanu rzeczy. W szkołach podstawowych i liceach dzięki owemu antycznemu imperatywowi uczniowie nieposiadający elementarnej ogłady w świecie kultury przechodzą do wyższych klas, a na uniwersytetach, i to nie tylko prywatnych, tytuły magistrów otrzymują ludzie, którzy nie mogą pochwalić się najmizerniejszym nawet majstersztykiem. Zaniżanie poziomu, brak wymagań i testowy system egzaminów doprowadzają do tego, że w świecie nauki odnajdują się ci, którzy ani intelektualnych predyspozycji, ani ochoty na akademicką edukację nie mają. Studiują głównie po to, by podnieść swoje szanse na rynku pracy.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa