Wencel: Marsz wciąż niesystemowy. Polemika
Nie ma powodu by przypuszczać, że narodowcy będą wobec przyszłego rządu PiS mniej niechętni niż wobec gabinetów Donalda Tuska czy Ewy Kopacz.
W swoim artykule komentującym Marsz Niepodległości Szymon Grela porusza istotną kwestię samoidentyfikacji tej inicjatywy wobec faktu zmiany władzy w Polsce. Stawia w nim tezę, jakoby sam Marsz – z dumą określany przez organizatorów oraz środowiska z nim sympatyzujące i go współtworzące jako antysystemowy – przyjął w sytuacji objęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość orientację prosystemową; być może nie do końca jeszcze wyartykułowaną z uwagi na to, że odbył on się tuż przed inauguracją nowej kadencji Sejmu i Senatu, ale w gruncie rzeczy o wektorze, który prędzej czy później będzie sprzyjał nowemu establishmentowi. Środowiska narodowe miałyby być klasycznym języczkiem u wagi nowego porządku – dopełniającym ideologiczną linię nadciągającej kontrrewolucji przystawkami, żywiącymi się i wyrażającymi najbardziej wstydliwe i prymitywne uprzedzenia, których aspirujący do gospodarowania również i centrum PiS nie mógłby jawnie wprowadzać do debaty publicznej. Jedyne zagrożenie z ich strony polegałoby zaś na możliwym przejęciu konserwatywnego elektoratu.
Taka wizja jest niewątpliwie pociągająca dla zagrożonego zachwianiem obecnego konsensusu politycznego liberalnego centrum. W takim duchu krytykę Prawa i Sprawiedliwości uprawiała przez wiele lat rządów Platformy Obywatelskiej duża część tzw. dziennikarzy głównego nurtu. W ich oczach rządy PiS nie tylko mają być znaczącym krokiem do tyłu i oznaczać osłabienie statusu wolnościowego konsensusu w Polsce (i lękom tym, choć często wygłaszanym nazbyt histerycznym językiem, nie sposób nie odmówić chociaż części prawdziwości – ale o tym później), ale – co gorsza – miałyby stanowić furtkę dla odzyskania miejsca w przestrzeni publicznej przez mocno osłabione stronnictwa przywiązane do tradycji neoendeckiej. Dla wielu centrowych bądź lewicowych publicystów konserwatywne oblicze Jarosława Kaczyńskiego zdawało się być jedynie kolejną ze skrywanych na dnie szafy masek. Gdyby były premier miał odzyskać utraconą władzę, nie musząc się tym razem z nikim nią dzielić, skończyłoby się to prawdopodobnie powtórką z Republiki Weimarskiej – jak wielokrotnie przekonywała tym barwnym porównaniem w swoich wywiadach i felietonach Agata Bielik-Robson.
To porównanie chylącej się przed upadkiem i stojącej przed widmem konserwatywnej kontrrewolucji III Rzeczpospolitej do Republiki Weimarskiej chwile przed III Rzeszą jest jednak o tyle efektowne, co fundamentalnie nieuprawnione. Podobnie jak fundamentalnie nieprawdziwe jest doszukiwanie się w nieco spokojniejszym charakterze tegorocznego Marszu zapowiedzi integracji ekstremizmu do głównego nurtu publicznego dyskursu. To raczej znak (pomijając całkowicie błahe tego przyczyny, jak znacznie mniejsza frekwencja i skuteczniejsze – co można było zobaczyć nawet w relacjach telewizyjnych – działanie Straży Marszu Niepodległości) chwilowej satysfakcji i uspokojenia nastrojów części najbardziej skłonnych do przemocy uczestników, spowodowanych porażką Platformy Obywatelskiej. Nie ma jednak powodu by przypuszczać, że narodowcy będą wobec przyszłego rządu PiS mniej niechętni niż wobec gabinetów Donalda Tuska czy Ewy Kopacz.
Czytaj najnowsze wydania Res Publiki: o wychowaniu do innowacyjności, o potrzebie mocy i o radykalizmie miejskim. Wszystkie dostępne są na stronie naszej księgarni
Wystarczy zresztą spojrzeć kątem oka na to, co dzieje się od lat na prawicy. Środowiska związane z PiS były skłonne rozmawiać z narodowcami jeszcze kilka lat temu, ale właściwie od momentu uformowania się Ruchu Narodowego ich relacje opierają się wyłącznie na wzajemnej niechęci, a w najbardziej skrajnych przypadkach – na nieskrywanej agresji. Milczącą zmowę ignorowania Marszu przez polityków PiS zalegalizował w 2013 roku sam Jarosław Kaczyński, który na antenie Telewizji Republika namawiał, żeby w Marszu Niepodległości absolutnie nie uczestniczyć. Tegoroczne obawy o to, że może w nim udział wziąć prezydent były kompletnie bezpodstawne, choćby dlatego, że prezydentura Dudy wyraźnie próbuje kontynuować – przynajmniej pod względem języka i gry pozorów (choć także w kwestiach bardziej praktycznych, jak nominacje do Narodowej Rady Rozwoju, gdzie znaleźli się ludzie o różnej przynależności partyjnej i różnych poglądach, między innymi prof. Adam Rotfeld) – ogólną ideę kadencji Bronisława Komorowskiego, czyli prezydentury możliwie najbardziej inkluzywnej i unikającej otwartych politycznych konfrontacji. Skończyło się na grzecznościowym liście i wykrętnej zapowiedzi zorganizowania w przyszłym roku własnego Marszu, przez co sympatyzujący z narodowcami dziennikarz Wojciech Cejrowski w kontrowersyjnym filmie, który zamieścił na YouTube’ie, nazwał go „prezydentem śmierdzącym poprzednikiem”. Brutalnie – jak na swojego sojusznika.
Tego rodzaju język jest zresztą na porządku dziennym na nie tak zunifikowanej prawicy. Od dobrych kilku lat toczy się bowiem zawzięta rywalizacja pomiędzy silnie pro-PiSowskim „wSieci”, a bardziej neutralnym, ale zatrudniającym głównie dziennikarzy sympatyzujących z tradycją endecką „Do Rzeczy” (domyślam się, że o tę pozycję chodziło Szymonowi Greli, kiedy pisał o „Uważam Rze”, już po exodusie oryginalnej redakcji). W mediach również jasno rysują się ideowe podziały pomiędzy „antysystemowcami” a zwolennikami PiS. Dotyczą one wielu kwestii – od ekonomii i poglądów na stopień ingerencji państwa w rynek, przez wizję polityki wschodniej, aż po kwestie ustrojowe. Nie do pomyślenia jest, żeby Prawo i Sprawiedliwość – w czasach, kiedy Kaczyński osobiście odwiedzał „Euromajdan” – mogło zaaprobować poglądy dotyczące Ukrainy, jakie podzielają między innymi Waldemar Łysiak czy Rafał Ziemkiewicz. Podobnie domagającemu się większego udziału Polski w NATO PiS raczej nie może być po drodze z chwalącymi reżim Bashira Al-Asada narodowcami, czy wielbiącym Putina Korwinem-Mikke. Inną sprawą jest rewizjonistyczny stosunek części redaktorów „Do Rzeczy” (np. Pawła Zychowicza, autora książki „Obłęd 44”) czy właśnie środowisk narodowych dotyczący Powstania Warszawskiego, które uznawane jest właściwie za symboliczny punkt założycielski rozgrywanego przez PiS patriotycznego imaginarium.
Oczywiście na samym Marszu symbolika powstańcza była licznie obecna – ale warto pamiętać, że skupia również środowiska inne od tych, które tworzą jego ideowy kręgosłup. Ten zaś zupełnie nie daje się pogodzić z PPS-owską tradycją, do której odwołuje się Prawo i Sprawiedliwość. Także z powodów historycznych. Od przewrotu majowego to właśnie Narodowa Demokracja była najbardziej zwalczanym przez sanację ugrupowaniem politycznym, nawet pomimo swojej dużej społecznej popularności. W 1933 roku zdelegalizowano liczący ok. 250 tysięcy członków Obóz Wielkiej Polski, a następnie Sekcję Młodych Stronnictwa Narodowego i Obóz Narodowo-Radykalny – ten sam, którego tradycję kontynuuje współczesny ONR. Podziały te potwierdził tylko okres Polski Ludowej. Mający wiele szyldów ruch narodowy, w którym działali między innymi Jędrzej i Maciej Giertych, otwarcie wzywał do walki z solidarnościową opozycją, którą uważał za „proamerykańską” i „lewicową”.
Napięcia pomiędzy PiS a Ruchem Narodowym nie mają więc wyłącznie charakteru cynicznego sporu o władzę. Właściwie trudno dziś wyobrazić sobie funkcjonalne porozumienie tych dwóch biegunów polskiej prawicy. Proamerykańskie, republikańskie PiS to dla narodowców inna odsłona tego samego „reżimu Okrągłego Stołu”, co Platforma Obywatelska, nawet pomimo zbieżności wielu poglądów w kwestiach obyczajowych. Nic więc dziwnego, że jednym z najbardziej popularnych haseł na Marszu Niepodległości od lat jest przyśpiewka „PiS, PO – jedno zło”.
Nie znaczy to oczywiście, że z punktu widzenia liberalnego centrum i lewicy rząd PiS nie niesie żadnych zagrożeń – wręcz przeciwnie – ale moim zdaniem nie grozi nam wcale nowy Weimar, tylko raczej polska wersja amerykańskiej Partii Republikańskiej. Nominacje Mateusza Morawieckiego na Ministra Rozwoju czy Jarosława Gowina na Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego pokazują, że nie powinniśmy obawiać się nowej kryształowej nocy, a skrajnej neoliberalizacji sektora publicznego połączonej z ostrą jak nigdy wojną kulturową – z powracającymi straszakami; homoseksualistami, gender czy in vitro w rolach najważniejszych agresorów. Kaczyński, wbrew słynnej wypowiedzi o „Budapeszcie w Warszawie”, nigdy nie będzie Orbanem, dla którego Jobbik jest faktycznym ideowym sojusznikiem i zarazem politycznym konkurentem. Pomimo niechęci do Unii nigdy – wzorem węgierskiego premiera czy Marine Le Pen, szefowej francuskiego Frontu Narodowego – nie sprzymierzy się przeciw niej z Putinem. Prędzej przechwyci i zasymiluje cały społeczny potencjał „antysystemowców” (jak zrobił już zresztą w latach 2005-2007 z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną – paradoksalnie było to największe i najbardziej skuteczne „wygaszenie” idei narodowej na przestrzeni ostatnich 26 lat w Polsce) niż pójdzie z nimi na jakieś światopoglądowe ustępstwa. Przy całej krytyce najbliższych czterech lat nowego rządu – a już widać, że będzie co krytykować – warto o tym pamiętać. Nawet jeśli oznacza to uczestnictwo w dyskomfortowej sytuacji, w której lewicowa partia Razem i centrowa Nowoczesna muszą dzielić forum opozycji z faszyzującymi ekstremistami.
Fot. Mikołaj Długosz