Przegalińska: Jeśli nie neoluddyzm, to co?
Technologia tworzona dziś w celu pokonania ludzkich ograniczeń i poprawy kondycji ludzkiej będzie mieć znaczący wpływ na sytuację na rynku pracy w przyszłości.
Piszę ten tekst uczestnicząc w transhumanistycznej konferencji w Juniata College w Pennsylwanii. Ludzie, których na niej spotykam są entuzjastami najnowszych technologii. Postulują użycie nauki i techniki, w szczególności neuro-, nano- i biotechnologii do przezwyciężenia ludzkich ograniczeń i poprawy kondycji ludzkiej. Postulują także jak najszybszy marsz ku Osobliwości, czyli ku hipotetycznemu punktowi w przyszłym rozwoju cywilizacji, w którym postęp technologiczny stanie się tak szybki, że wszelkie ludzkie przewidywania staną się nieaktualne. Głównym wydarzeniem, mającym do tego doprowadzić, byłoby stworzenie sztucznych inteligencji przewyższających intelektualnie ludzi. Na konferencji jest kilkadziesiąt osób, wypowiadają się w sposób wyważony i ostrożny. Temat technologii, która zabierze ludziom pracę, pojawia się tu nader często.
Zanim przejdę do rozważań na temat przyszłości rynku pracy i kwestii zatrudnienia w kontekście automatyzacji i technologizacji, chciałabym przemycić jeszcze jedną anegdotę. Na konferencję w Juniata College jechałam pociągiem z Nowego Jorku. Gdy przekroczyliśmy granice stanu Pensylwania, do pociągu zaczęły wsiadać rodziny Amiszów ze swoim rękodziełem na sprzedaż. Amisze, jak wiadomo, żyją w odizolowanych wspólnotach, których życie zorganizowane jest według nakazów, zbioru zasad zwanego Ordnung, regulującego wszelkie aspekty codzienności. Bodaj najważniejszym z nich jest zakaz używania techniki. Amisze nie akceptują nowoczesnych technologii, a raczej żyją tak, jakby ich nie było.Nie korzystają raczej z elektryczności (dotyczy to przede wszystkim najbardziej ortodoksyjnych zborów), samochodów, telewizji, fotografii i innych nowoczesnych wynalazków. Praktycznie wszyscy zajmują się rolnictwem i rzemiosłami z nim związanymi. Nie wysyłają także swoich dzieci do szkół publicznych.
Jednocześnie, rzadziej mówi się o tym, że firmy Amiszów mają najniższy odsetek niepowodzeń biznesowych spośród wszystkich firm amerykańskich. Są to na ogół małe firmy rodzinne, które działają sprawnie, mają pełną płynność finansową i sprzedają swoje produkty po dość wysokich cenach. Innymi słowy, niemal każdy startup (wedle najnowszych trendów każda początkująca firma jest startupem), który zostaje stworzony przez rodziny Amiszów, działa i ma się świetnie, ale nie jest skalowalny. Zauważmy, iż w zasilonej innowacjami Dolinie Krzemowej proporcja jest odwrotna. Rzadko kiedy udaje się cokolwiek zgodnie z ambicjami twórców, ale za to kiedy się udaje, skala jest globalna. Pozostałym nieudacznikom pozostaje celebrowanie porażki, do czego są zresztą bardzo zachęcani. Startup technologiczny nie jest egalitarny: daje obietnicę niebotycznych zysków tylko niektórym. Zasilane wysokimi technologiami projekty mogą stanowić znakomite miejsca pracy, ale raczej dla elit. Ta elitarność sprawia, że wizja pracy w startupie, któremu się uda, jest tyleż uwodząca, co frustrująco nieosiągalna. Do obsłużenia startupów potrzebni są, rzecz jasna, ludzie z określonymi kompetencjami, ale bardzo często najważniejszym współpracownikiem (a nie tylko produktem) są właśnie same technologie. I to, z wielu powodów, staje się coraz bardziej frustrujące.
Czytasz część tekstu z nowego numeru kwartalnika Res Publica Nowa, który ukaże się w październiku.
Postawa egalitarnych, przedsiębiorczych i stabilnych Amiszów, mimo negowania technologii, w niczym nie przypomina aktywnej niechęci luddytów. Pierwszy ruch luddyzmu (1811-1813), którego przedstawiciele składali się głównie z wolnych chałupników, rzemieślników i tkaczy pod wodzą Nedda Ludda protestował przeciwko zmianom w sposobach życia i nowej etyce pracy, które zostały spowodowane przez wynalezienie maszyn tkackich. Ich działalność sprowadzała się do niszczenia krosien. Luddyzm nie zakończył się jednak na tych precedensowych aktach. Nowoczesną formę luddyzmu prezentowały niektóre związki zawodowe, sprzeciwiające się innowacjom, które mogłyby – ich zdaniem – prowadzić do wyparcia pracy ludzkiej przez maszynową. Jako przykład posłużyć mogą chociażby amerykańskie związki zawodowe malarzy zakazywały swoim członkom stosowanie pneumatycznych rozpylaczy do farby. Współcześnie mamy do czynienia z postawami neoluddycznymi, których bazę stanowią przede wszystkim przekonania ideowe, a nie bezpośrednio odczuwany lęk przed utratą pracy. Im więcej wokół nas (a niebawem także coraz bardziej w nas) technologii, tym większa niechęć wielu wobec techniki i informatyzacji. Od dłuższego czasu sceptycy wskazują na uzależnienie pracowników wobec firm i międzynarodowych korporacji. Jednakże ostatnio zaognia się debata na temat uniwersalnego losu człowieka wobec sytuacji, w której maszyna zaczyna większość prac wykonywać lepiej niż on. Nie chodzi tutaj o niepokoje konkretnych grup zawodowych, ale o problem ogólnocywilizacyjny.
Problem wykładniczego rozwoju technologii i pracy coraz pilniej domaga się obiecujących rozwiązań. Od kilku lat bezrobocie w wielu rozwiniętych krajach nie rośnie, a często wręcz spada. W USA w ubiegłym roku spadło do poziomu 3 procent, najniższego od siedmiu lat. Mimo to większość ekspertów widzi powody do niepokoju. Wiemy dobrze, że typowe zawody oparte na wykonywaniu powtarzalnych czynności: ochroniarze, górnicy, robotnicy w fabrykach, sprzątaczki, a nawet sekretarki i analitycy o podstawowych kompetencjach, są zagrożone. Z pewnością każdy kierowca i taksówkarz z niepokojem spogląda na rozwój samosterującego samochodu Google’a i poczynania Ubera w zakresie zbierania samosterującej floty spedycyjnej. Zack Kanter na swoim blogu wyliczył pod koniec ubiegłego roku, że działania Ubera i Google’a pozbawią pracy 10 milionów ludzi do 2025 roku. Budując sieć samosterujących aut osobistych i dostawczych te dwie firmy sprawią, że samochód przestanie być dobrem kupowanym, powstanie za to usługa poruszania się samosterującym wozem. Jednakże w przeciwieństwie do samych kierowców, Kanter jest tym zachwycony. Wylicza, że w USA drastycznie, bo o 90 procent, spadnie liczba wypadków samochodowych (samochody samosterujące ich nie powodują, jeśli nie konfrontują się z kierowcami-ludźmi). Argumentuje także, że pozbędziemy się korków, co oszczędzi każdemu 38 godzin rocznie. Pozbędziemy się także garaży, salonów sprzedaży samochodów i parkingów. Przybędzie nam za to ziemi, którą będziemy mogli wykorzystać inaczej.I przybędzie, zdaniem Katnera, nowych gałęzi biznesu i przemysłu związanych z samochodami samosterującymi. Jakich? Tego nie precyzuje, bo uważa że trudno sobie to na razie wyobrazić.
Wielu badaczy zajmujących kwestie zabierania nam miejsc pracy przez technologię wskazuje, iż takie nieprecyzyjne gdybania co do nowych miejsc pracy są chwytaniem się brzytwy. Praca może i będzie, ale dla nielicznych i wysokowykwalifikowanych. Z drugiej jednak strony prawdą jest, że zawody, które dziś są relatywnie powszechne (informatyk, biotechnolog, a nawet kierowca Ubera) były trudne do wyobrażenia jako powszechne i niedostępne jeszcze kilka dekad temu. Choćby na tej podstawie można sądzić, że kolejne nowe zaburzające technologie powołają do życia nowe profesje, które trudno dziś przewidzieć, zwłaszcza w kontekście wykładniczego, osobliwego wręcz technologicznego wzrostu w ostatnich latach. Niewątpliwie będzie następować przekwalifikowanie ludzi aktywnych na rynku pracy adekwatnie do tych zmian i pojawią się grupy zawodowe, które zostaną z tego przekwalifikowania wyłączone. Jednak młodsze generacje wyczuwają te tektoniczne ruchy na rynku pracy i już się do nich przygotowują, nie tylko wybierając inną ścieżkę oficjalnego kształcenia, ale też zdobywając doświadczenie i komptenecje samodzielnie, czasem partyzancko.
Co więcej, w ostatnim numerze miesięcznika Fortune główny artykuł poświęcony jest kompetencjom ludzi przyszłości, które okażą się najważniejsze na rynku pracy. Geoff Colvin, autor świeżo wydanej książki Humans are Underrated, argumentuje w nim, że jest cała masa kompetencji, których maszyna nie nabędzie, a które będą w przyszłości bardzo cenione. Sprzeciwiając się m.in.tezom Martina Forda z bestselleru Rise of the Robots. Colvin stwierdza, iż tylko ludzie są w stanie odpowiedzieć na głębokie interpersonalne potrzeby innych ludzi. Ludzie chcą także liderów wśród ludzi, chcą osób, na których mogą się wzorować, które mogą naśladować i od których mogą się uczyć (a to ważne także w kontekście edukacji). Colvin zauważa, że występowanie przed innymi staje się – a widać to przede wszystkim w kontekście edukacji i np.popularności konferencji TED – coraz bardziej opowiadaniem i pokazywaniem, jacy jesteśmy i jakie mamy doświadczenia, a coraz mniej polega na przekazywaniu wiedzy. Co więcej, ludzie cały czas chcą pracować kreatywnie i kolektywnie, a kreacja, która zaspokaja ich gusta i wywołuje adekwatne emocje jest nieustająco zarezerowana dla ludzi używających technologii jako narzędzi, a nie odwrotnie. W wielu zawodach potrzebna jest empatia, która – zdaniem Colvina – staje się dobrem coraz bardziej pożądanym i rzadkim. Wreszcie, są prace manualne, w których jesteśmy nadal lepsi. Tworzymy piękne przedmioty niespecjalnie się wysilając, a przykład Amiszów wyraźnie to pokazuje.
Aleksandra Przegalińska – (1982), doktoryzowała się w Zakładzie Filozofii Kultury Instytutu Filozofii UW, obecnie adiunkt w Akademii Leona Koźmińskiego. Absolwentka The New School for Social Research w Nowym Jorku, gdzie uczestniczyła w badaniach dotyczących tożsamości w rzeczywistości wirtualnej, ze szczególnym uwzględnieniem Second Life. Interesuje się kognitywistyką i fenomenologią, a także teoriami sztucznej inteligencji, które wynikają ze styku tych dwóch dziedzin. Chętnie rozmawia z botami i awatarami.
fot. Ania Mendrek, cc flickr.com
fot. Michael Shaheen, cc flickr.com