Pierwszy krok donikąd?

Można uznać, że wraz z końcem głosowania kluczowy etap stołecznej przygody z budżetem partycypacyjnym został zamknięty. Entuzjaści mogą już zacząć liczyć projekty, głosy i pieniądze. Niezależnie od wyników możemy mieć jednak pewność, że zostanie okrzyknięty […]


Można uznać, że wraz z końcem głosowania kluczowy etap stołecznej przygody z budżetem partycypacyjnym został zamknięty. Entuzjaści mogą już zacząć liczyć projekty, głosy i pieniądze. Niezależnie od wyników możemy mieć jednak pewność, że zostanie okrzyknięty sukcesem. Inaczej być nie może – nie tylko ze względów politycznych, lecz także dlatego, że warszawska wariacja na temat BP od początku nie była nastawiona na jakość, a na ilość. Zamiast zaś przyczyniać się do zwiększenia efektywności wydatków publicznych, za priorytet uznano efektowność.

Takie traktowanie budżetu partycypacyjnego nie jest jednak niczym niespodziewanym. Robi tak prawie każde stosujące tę metodę miasto w Polsce (a jest ich już ponad sto). Ten fenomen jest zadziwiający – z jednej strony mamy do czynienia z gigantyczną falą popularności BP, a z drugiej systematycznym wypaczaniem tej metody. I niestety nie znajduję żadnego racjonalnego wyjaśnienia mogącego pomóc w jego zrozumieniu.

Może wynika to z faktu, że zachłysnęliśmy się partycypacją obywatelską. Co chwila sprawdzamy, czy aby poza granicami naszego kraju nie pojawiła się jakaś nowa metoda, którą można by zastosować na lokalnym podwórku. Robimy to w biegu – każde działanie jest nowym „początkiem”, a nie kolejnym elementem tej samej przecież układanki. Chcąc opanować istniejący bałagan tworzymy dobrowolne kanony, standardy i katalogi dobrych pomysłów. Wyrażamy w ten sposób naszą troskę o jakość dialogu z mieszkańcami. Nie dotykamy jednak tego, co istotne – prawdziwy problem z partycypacją polega jednak na tym, że wszystkie te metody tworzą swego rodzaju drugi obieg władzy. Teoretycznie mają wpływ na podejmowanie decyzji politycznych, ale w praktyce w niewielkim stopniu zmieniają kluczowe kwestie w politykach publicznych.

Myślę, że najlepiej obrazuje to metafora samochodu. Zwykle to, co w nim najważniejsze, czyli silnik, znajduje się w innym miejscu niż to, co pożyteczne, czyli bagażnik. Silnik jest niezbędny, gdy nie chcemy kręcić kierownicą na pusto. Bagażnik jest dodatkiem – służy do przechowywania tego, co może być potrzebne. I tam właśnie trafiają, z małymi wyjątkami, metody partycypacji obywatelskiej w Polsce. Mamy ten bagażnik zapakowany po brzegi – konsultacje, budżety, inicjatywy lokalne i uchwałodawcze, aplikacje i komisje. Nie zauważamy jednak, że choć zwiększa to nasz komfort podróżowania, ma niewielki wpływ na to, gdzie i po co jedziemy. Nie ma żadnego bezpośredniego połączenia pomiędzy bagażnikiem a silnikiem. Silnik zaś w tej metaforze jest wszystkim tym, co dzisiejsi politycy uważają za istotne dla zarządzania miastem. To jest ten pierwszy obieg władzy – tutaj zapadają kluczowe decyzje i to tutaj chcą się dostać ci, którzy uważają partycypację za dobry sposób współdecydowania. Tutaj też, zamiast w bagażniku, powinien być także budżet partycypacyjny.

 Flickr.com / Tomasz Kulbowski
Flickr.com / Tomasz Kulbowski

Budżet partycypacyjny jest niezwykłym narzędziem. To wspaniały pomysł na wykorzystanie aktywności i energii obywateli do lepszego zarządzania miastem. Zdobył gigantyczną popularność przede wszystkim ze względu na swoją efektywność. Przez połączenie wiedzy mieszkańców i urzędu oraz stworzenie warunków do merytorycznej i konstruktywnej dyskusji na temat potrzeb, oczekiwań, możliwości i priorytetów ta metoda naprawdę potrafi przyśpieszyć rozwój miasta. Przy okazji zaś zwiększa świadomość tego, jak funkcjonuje miasto i jego budżet. Ale to nie w Polsce – tu jest inaczej – za pomocą BP przede wszystkim chcemy edukować i mobilizować mieszkańców.

Wydawać by się mogło, że Warszawa wprowadzając BP trzy lata po sopockim precedensie będzie wyjątkiem od powyższej zasady. Niestety, na razie nic na to nie wskazuje. Świadomi słabości stołecznego budżetu partycypacyjnego i faktu, że bliżej mu do plebiscytu albo swojego rodzaju konkursu grantowego, lubimy mówić o nim w kategoriach „początku”. Zgadzam się, że pierwszy raz bywa trudny. Doceniam zaangażowanie, pomysły i troskę o lokalne społeczności. Cieszę się, że w ogóle mamy budżet partycypacyjny. Cały czas trzymam też kciuki za stołecznych włodarzy, że w tyłach głowy mają wiedzę o tym, jak docelowo wyobrażają sobie rolę tej metody w strukturze decyzyjnej miasta. Bo przecież nie może być tak, że priorytetem jest zdrowie psychiczne obywateli, którzy dostając „swój budżet”, przez moment będą mieli poczucie sprawczości i satysfakcji.

Dystans pomiędzy pierwszym a drugim obiegiem władzy nie tylko jest frustrujący. Powoduje także, że wszelkie próby wypracowania budżetów partycypacyjnych mających szansę na pokazanie swoich zalet i możliwości są z gruntu skazane na niepowodzenie. Jeszcze raz powtarzam – rozumiem, że to początki i wszystko jeszcze przed nami. Jest jasne, że od razu nie można mieć wszystkiego, co by się chciało mieć. Czasami można się zgodzić, że nowe rzeczy wymagają testów, przyzwyczajenia i adaptacji.

Nie od razu iPhone’a wymyślono. Potrzebujemy wielu prób i błędów, aby stworzyć to, czego oczekujemy. Trzeba być jednak świadomym, że my nie budujemy iPhone’a – my go kopiujemy. Z bojaźnią testujemy to, co zostało przetestowane na tysiącach przypadków. Nie możemy zasłaniać się brakiem wyobraźni w kwestii tego, co możemy zrobić z budżetem partycypacyjnym. Nie możemy mówić – poczekajmy z określeniem „końca” na efekty „początku”. Wiemy przecież doskonale, jak się sprawdza ta metoda i nic nie stoi na przeszkodzie, aby obok mówienia o tym, jak trudne i ważne są pierwsze kroki, określić również miejsce, do którego chcemy dojść.

W Warszawie była o tym mowa na samym początku procesu. Ze względu na czas przedreferendalny trzeba było się jednak skoncentrować na tu i teraz. W efekcie wszyscy wzięliśmy udział w plebiscycie. Zgłaszamy pomysły i głosujemy na projekty, o których nie mamy pełnej wiedzy. Nie wiemy, w jaki sposób wpisują się w politykę władz miasta i jak wpłyną na jej jakość. Nie wiemy, skąd zostały zabrane pieniądze na ich realizację – nikt ich przecież nie dodrukował. Skoro są przeznaczone do wydania na realizację wolnych wniosków mieszkańców, to dotychczas finansowane za ich pomocą działania nie będą zrealizowane. Nie wiemy nic na temat tego, w jaki sposób zauważone przez nas, mieszkańców potrzeby spotykają się z diagnozą, na podstawie której władze miasta dotychczas formułowały swoją politykę. Może się więc okazać, że finansujemy kwiatki do kożucha.

Nie wykorzystujemy budżetu partycypacyjnego do zwiększenia współpracy między różnymi biurami wypełniającymi strukturę zarządzania miastem. Nie korzystamy z jego potencjału do łączenia opinii mieszkańców z doświadczeniami i wiedzą zebraną przez urzędników i polityków. Nie dajemy sobie szansy na włączenie działań mieszkańców w politykę miasta. Wypełniamy w ten sposób drugi obieg władzy. „Twój budżet”, jak miasto określa ten ułamek finansów miasta, nie jest częścią myślenia o efektywności wydawania pieniędzy publicznych. Jest dodatkiem do reszty budżetu, o których wydatkowaniu wciąż mamy, jako społeczność, niewielkie pojęcie.

Pierwszy warszawski krok zrobiliśmy po omacku. Nie wiem, dokąd idziemy i do czego nas to działanie przybliżyło. Na tym etapie istotny jest komunikat, który wysyła się mieszkańcom Warszawy – i to nie tym już zaangażowanym, lecz tym, których tą metodą chcemy dopiero zmobilizować. Dzisiaj ten komunikat brzmi mniej więcej tak – tutaj są dodatkowe pieniądze, o których przeznaczeniu możecie zadecydować. Zbierzcie się więc do kupy – sami albo z sąsiadami bądź znajomymi – i prześlijcie nam swoje pomysły. My je sprawdzimy formalnie i poddamy głosowaniu. Wygrają te najbardziej popularne. O to chodzi?

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa