[KOMENTARZ] Spojrzenie z ukosa na granicę
Początek kampanii wyborczej i zwarcie głównych sił politycznych w Polsce wiąże się ściśle ze zmianą działań i narracji władzy dotyczących granicy polsko-białoruskiej.
Im bliżej wyborów, tym częściej kryzys humanitarny wykorzystywany jest jako straszak, który ma usprawiedliwiać kolejne pokazowe próby demonstracji siły i zdecydowania rządu.
Z punktu widzenia mieszkańca pogranicza, zaostrzenie dyskursu okołogranicznego jest tępym – i niestety skutecznym – narzędziem demagogicznej polityki. Po raz kolejny w ciągu dwóch lat mieszkańcy wschodniego Podlasia stają się zakładnikami szaleństwa populizmu, które dotknęło cały kraj.
Logika „zwarcia politycznego” podpowiada, że najdogodniejsza pozycja konfrontacji to ta, w której do maksimum wyostrzone są przeciwstawne postawy obu stron. Obóz władzy dąży do tego, by spór polityczny w Polsce powielał polaryzację postaw spod muru na granicy polsko-białoruskiej. Najlepiej świadczą o tym słowa Jarosława Kaczyńskiego, który zapowiedział referendum dotyczące wypracowanych na forum Unii mechanizmów relokacji migrantów. Ma ono po raz kolejny wynieść PiS do władzy.
Polaryzacja działa. W Gdańsku na autobusach miejskich można zobaczyć banery Grupy Granica, a w przygranicznych powiatach na murach kościołów plakaty wspierające mur i służby mundurowe. A co jeśli spojrzeć na tą sytuację nie frontalnie, a z ukosa? Tak, żeby zobaczyć trójwymiarowość sytuacji kryzysowej?
Rezerwat wschodnie Podlasie
Użycie terminologii kolonialnej dla nazwania białoruskich autochtonów pogranicza jest w tym przypadku jak najbardziej uprawnione. To, co władza przygotowała dla wschodniego Podlasia to nic innego jak rodzaj rezerwatu, w którym chce ich zamknąć. Rezerwat wschodnie Podlasie od wschodu ogradza stalowy, pięciometrowy płot, od zachodu strzeże go Straż Graniczna, wojsko i policja, która urządza codzienne zmasowane blokady dróg i kontroluje kierowców. Kilka dni temu jadąc autem w okolicach własnego domu, zatrzymano mnie pięć razy w ciągu trwającej 50 minut podróży. Policjanci żądali dostępu do wnętrza samochodu, a proszeni o przedstawienie się odmawiali, twierdząc, że nie prowadzą wobec mnie czynności kontrolnych.
Nikt oficjalnie nie informuje „aborygenów” o przyczynach wzmożonych akcji służb, nie wywiesza obwieszczeń ani nie zwołuje zebrań gromad. Podobnie było w 2021 r., kiedy zaczynał się kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej. Wtedy też nikt nie raczył wytłumaczyć mieszkańcom przygranicznych miejscowości, dlaczego po wiejskich drogach jeżdżą rosomaki. Ani tym bardziej wtedy, kiedy niezgodne z konstytucją rozporządzenie ministra wyznaczyło to, co nazywamy tu „Zoną”.
Z perspektywy czasu widać, że wycinka Puszczy Białowieskiej za ministra Szyszki mogła być przygotowaniem do wprowadzenia przygranicznego „rezerwatu”. Wjazdy na teren puszczy, ale też okolicznych lasów produkcyjnych zostały zamknięte. Miejscowych zaczęto straszyć umierającymi drzewami (i ich wyziewami), podczas gdy pilarze dokonywali niekontrolowanej wycinki. Po tych szybkich i utajnianych akcjach pozostały hektary terenu przypominającego krajobraz księżycowy.
Gdy wprowadzono Zonę w 2021 r., przestrzeń jak z prozy braci Strugackich, w lesie pojawili się stalkerzy (niczym z Pikniku na skraju drogi), którzy nieśli pomoc do najciemniejszych zakamarków puszczy i przygranicznych bagien. Ponieważ do Zony nie mogli wjechać obcy, wśród stalkerów dominowali miejscowi. W Zonie służby czuły się bezkarne, prawo nie obowiązywało. Teren ten nie kończył się jednak, wbrew temu, co się sądzi w Polsce, na trzecim kilometrze od granicy, a obejmował wiele przygranicznych powiatów. Jej strażnicy „bez żadnego trybu” mogli zatrzymywać, powalać na ziemię, przeszukiwać, konfiskować, czy robić zakupy w supermarkecie uzbrojeni w ostrą broń maszynową.
Kilka dni temu środkiem Hajnówki przejechał niezatrzymywany przez nikogo humvee, w człowiekiem siedzącym, jak paw w wieżyczce strzelniczej. Gdyby podlaski aborygen przymrużył oczy, mógłby zobaczyć myśliwego na safari w rezerwacie, z tym że wszystko działo się na parkingu przed supermarketem.
Pozostał mur
Po zniesieniu Zony zostaliśmy z murem, który miał powstrzymać napływ uchodźców, ale tak naprawdę miał być widomym znakiem twardej ręki władzy i argumentem dla ludzi w całej Polsce, że dba się o ich bezpieczeństwo. Zadziałało, bo poparcie dla zamknięcia granicy murem jest w Polsce przytłaczające. Za widmowe poczucie spokoju mieszkańców Kielc czy Wielunia, zapłacili podlascy aborygeni.
Mur, tak jak ostrzegali ludzie znający mechanizmy migracji, choć nikt nie chciał w Polsce wierzyć, nie działa. Aborygeni w rezerwacie ironizują, że TVP Info tak jak kiedyś Kaszpirowski co tydzień zaklina widzów wizją ukończenia muru, jego uzbrojeniem, barierami elektronicznymi. Za kilka dni już serio wszystko ma zacząć działać, mysz się nie prześlizgnie. Tymczasem Niemcy w kwietniu bieżącego roku zatrzymali na granicy z Polską rekordową liczbę migrantów. Przez Polskę codziennie jadą średnio dwa pełne autokary ludzi, dla których mur za 1,7 miliarda złotych, zbudowany bez przetargu, w trybie utajnionej umowy z Budimexem, nie był przeszkodą na ich drodze do lepszego świata.
Dlatego na początku lata 2023 r., widząc jak na drogach znowu rozstawiają się checkpointy wyposażone w toi-toie, my aborygeni znowu pytamy z przekąsem, to jak to jest? Skoro wszytko zadziałało jak powinno i miliardy nie poszły w błoto, dlaczego znowu wprowadza się coś na kształt stanu wyjątkowego? W jakim celu znowu sprowadza się do rezerwatu nieprzeszkolonych funkcjonariuszy z całego kraju i rozstawia po pięć suk w widocznych miejscach? Czy chodzi o to, żeby widmowy strach zaczął być bardziej realny?
Białowieżę, która napędzała turystykę zdewastowało polskie wojsko. Dotyczy to też wielu obszarów chronionych w Puszczy Białowieskiej, obiekcie światowego dziedzictwa Unesco. Znalazły się fundusze na dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy przywiezionych do Zony z całej Polski i na stalowy płot, przez który codziennie przeskakują ludzie. Aborygeni drapią się więc w głowę, zastanawiając się, dlaczego Lokalna Organizacja Turystyczna nie dostała żadnego finansowania na reanimację trupa turystyki w Puszczy Białowieskiej?
W podobnej sytuacji jest szereg organizacji działających w rezerwacie, którym nie przyznano finansowania na prowadzone od lat projekty kulturalne. Dlaczego w końcu pojawienie się na powiatowych drogach hajnowszczyzny suk na sygnałach, widocznych z ponad kilometra zbiegło się z deklaracją szefa rządzącej partii o zamiarze przeprowadzenia referendum, które z kolei ma się zbiegać z wyborami?
Aborygenom nikt nie odpowie. U siebie w domu nie jesteśmy podmiotem dyskusji o przyszłości tego domu. Rząd traktuje nas jak niewygodne meble, które można dowolnie przestawiać, a najlepiej byłoby się pozbyć, żeby bez ograniczeń kreować propagandowe halucynacje niezbędne do zdobycia władzy. Nasi współobywatele skrzętnie w nie wierzą.
—
Wojciech Siegień – absolwent Kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego. Etnolog, psycholog, ekspert ds. Europy Wschodniej. Przez kilkanaście lat prowadził badania w Białorusi i Rosji, a od 2017 r. w Donbasie. Wraz z Pauliną Siegień tworzy podcast „Na Granicy”.
Fot. Canva Pro.