Inna Europa
Rok po rosyjskim ataku na Ukrainę wydaje się, że wielu z nas zapomniało, jak wyglądało życie przed wojną. Także w sferze polityki.
Udało nam się zapomnieć, że ideologia sankcji, która panuje od 2014 r., opierała się na fakcie, że należy wprowadzać je w taki sposób, aby nie szkodzić gospodarce krajów zachodnich i nie naruszać interesów „zwykłych Rosjan”, gdyż to tylko wzmocni pozycję Władimira Putina.
Zapomnieliśmy, że większość europejskiego establishmentu politycznego nadal robiła karierę na „antyamerykanizmie”, aby przekonać Europejczyków, że nadmierna obecność polityczna Ameryki na kontynencie szkodzi tylko Europie i że sami Europejczycy mogą podjąć wysiłki, które mogą doprowadzić do rozwiązania konfliktów regionalnych. Nieobecność Stanów Zjednoczonych w formacie normandzkim jest dobrą ilustracją tego podejścia.
Udało nam się zapomnieć o tym, jak europejscy politycy oczekiwali, że Putin nigdy nie zrezygnuje z roli sponsora energetycznego Europy w celu kontrolowania przestrzeni poradzieckiej. Zapomnieliśmy, że ostatnia podróż kanclerz Angeli Merkel do Waszyngtonu była poświęcona lobbowaniu na rzecz ukończenia Nord Stream 2. Kwitowano śmiechem to, gdy ukraińscy politycy i eksperci przekonywali swoich niemieckich kolegów, że to właśnie budowa tego gazociągu doprowadzi do wybuchu wielkiej wojny w Europie, ponieważ Rosja będzie miała szansę odmówić usług ukraińskiego systemu przesyłu gazu, a Gazprom, firma uważana za „portfel” Władimira Putina, nie będzie się bała, że działania militarne zagrożą dostawom gazu do Europy.
Zapomnieliśmy, jak kraje Europy Środkowej i kraje bałtyckie, których przywódcy ostrzegali partnerów przed grożącym im niebezpieczeństwem i opowiadali się za zerwaniem współpracy z Rosją, były w Unii Europejskiej marginalizowane, postrzegane jako obciążone kompleksami przeszłości. Zapomnieliśmy też o unii politycznej Polski, która była głównym krajem tego „bloku rusofobów” i Węgier, których premier pozostał lojalnym partnerem Kremla.
Globalne błędne obliczenia
Na Ukrainie nie wierzyli, że Rosja zdecyduje się na wielką wojnę z sąsiednim krajem. W samej Rosji wierzono, że wojna z Ukrainą będzie dla armii rosyjskiej łatwym krokiem, a Ukraińcy powitają najeźdźców z kwiatami i otwartymi ramionami. W Europie wierzono, że współpraca energetyczna z Moskwą jest najlepszym lekarstwem na wielki konflikt. Nawet nowy prezydent USA Joseph Biden liczył na roztropność Putina i na to, że rosyjski przywódca rozumie, jak niebezpieczne dla przyszłości jego kraju jest powstanie Chin.
Cały ten łańcuch błędów stał się tłem pierwszej wielkiej wojny w Europie po 1945 r. Europejczycy i cały cywilizowany świat byli zszokowani wytrzymałością Ukraińców, którzy nie chcieli oddać swojego kraju Putinowi i jego armii. Oni też byli zszokowani skalą rosyjskich okrucieństw.
Dlatego świat, w którym żyjemy, stał się w tym roku czarno-biały. Teraz ani w Rosji, ani w Europie nie widać jawnie prorosyjskich polityków. Maksimum tego, na co mogą sobie pozwolić dawni wielbiciele Władimira Putina, to wezwanie do rozmów pokojowych. Jednocześnie musimy zrozumieć, że zarówno ci politycy, jak i ci, którzy popierają Ukrainę, muszą liczyć się z opinią publiczną w swoich krajach. A opinia publiczna jest dziś bezwarunkowo po stronie Ukrainy. Europejczycy – mimo trudności ekonomicznych związanych z wojną, nadal wierzą w zwycięstwo Ukrainy i wspierają ją. Nikt dziś nie nazwie prezydenta Polski ani prezydenta Litwy „marginalnym”. Ale węgierski premier, który nadal utrzymuje pełne zaufania stosunki z Moskwą, znalazł się w prawdziwej izolacji w Unii Europejskiej i NATO.
Czy jesteśmy bezpieczni?
Jednocześnie uważam, że to wsparcie ma charakter nie tylko emocjonalny, ale i racjonalny. Mieszkańcy krajów europejskich – przede wszystkim oczywiście sąsiedzi Ukrainy i Rosji – doskonale zdają sobie sprawę, że klęska Ukrainy i odbudowa imperium rosyjskiego jest bezpośrednim zagrożeniem dla ich własnego bezpieczeństwa. Że łamanie prawa międzynarodowego jest triumfem potęgi w skali globalnej. I dlatego ta wojna po prostu nie powinna zakończyć się sukcesem Putina.
W przeciwieństwie do wielu ekspertów, którzy uważają, że wojna z Ukrainą w przypadku rosyjskiego sukcesu może oznaczać natarcie Rosjan w kierunku Polski lub krajów bałtyckich, nie przekonam Państwa do takiego rozwoju wydarzeń. Niewykluczone, że Kreml naprawdę bredzi, przede wszystkim przezwyciężając „największą katastrofę geopolityczną XX wieku” w wersji Putina. To znaczy przywrócenie „historycznej Rosji” w granicach ZSRR w 1991 r.
Ale czy to oznacza, że kraje europejskie mogą czuć się bezpiecznie? Nie, tak nie jest. Bo sama walka Rosji o taką odbudowę to szereg niekończących się wojen. To zniszczone miasta, to martwi ludzie, to nowe miliony uchodźców. To kryzys, dewastacja i choroba na rozległym terytorium od Użhorodu po Aszchabad. To wojna sankcji i problemy gospodarcze na dziesięciolecia.
Dlatego kwestia zakończenia tej wojny zwycięstwem Ukrainy i odmowy przez Rosję jej imperialnych ambicji jest tak naprawdę kwestią dobrobytu i przyszłości Europy. Ukraińcy zatrzymują dziś Kreml na początkowym etapie „operacji specjalnej Związek Sowiecki”, co samo w sobie nie wróży dobrze, jeśli będzie kontynuowana. Możemy mieć różne wyobrażenia o jego konsekwencjach, ale nie widać żadnej dobrej opcji. Z wyjątkiem jednej i najważniejszej: zakończenia wojny, rozbicia machiny agresji i przywrócenia integralności terytorialnej Ukrainy i innych byłych republik radzieckich, które już w przeszłości ucierpiały z powodu rosyjskiej ekspansji.
—
Witalij Portnikow jest publicystą, członkiem ukraińskiego Pen Clubu oraz stypendystą programu Future of Ukraine w Visegrad Insight, Fundacji Res Publica.
Tekst powstał w ramach programu Future of Ukraine Fellowship.
Fot. Christian Lue / Unsplash.