Hekatombą był komunizm, nie transformacja
To prawda, że Polska poniosła wielkie koszty społeczne transformacji. Jednak hekatomba 1990 roku była efektem czterdziestu pięciu lat komunizmu i jego księżycowej gospodarki
Odżywa dyskusja o modelu polskiej transformacji. Z lewej strony dobiega głos coraz popularniejszego celebryty intelektualnego, Rafała Wosia, piszącego o „dziecięcej chorobie liberalizmu” i – ostatnio – o „hekatombie roku 1990”. W skrócie – Woś uznaje reformy Balcerowicza za olbrzymi błąd i nawołuje do podniesienia poziomu redystrybucji oraz zwiększenia roli państwa w gospodarce. To ważny głos, ponieważ pozwala przyjrzeć się transformacji z dystansu i nie skupiać się na oczywistych i dotkliwych niedostatkach dzisiejszej Polski, ale spojrzeć na nią szerzej.
Polemika z artykułem Hekatomba roku 1990 Rafała Wosia
Rafał Woś w artykule o „hekatombie roku 1990” opisuje, co stało się z polskim przemysłem podczas transformacji. Ubolewa nad jego upadkiem i wskazuje, że nasza gospodarka uległa deindustrializacji. W jego tekście nie dostrzegam jednak żadnego dowodu na to, że industrializacja koreluje z poziomem życia i zamożnością kraju. Gdyby tak było, to najszczęśliwsze powinny być kraje najbardziej zadymione i zdewastowane.
Tak nie jest. Jako mieszkaniec województwa śląskiego – którego deindustrializacja dotknęła najsilniej – pozytywnie oceniam ten proces. Jakość życia wzrosła niepomiernie – szczególnie dotyczy to stanu środowiska, za którym idzie poziomu zdrowia. Oczywiście, występowały problemy natury gospodarczej, ale region sobie z nimi świetnie poradził. W tekście Rafał Woś w ogóle nie wspomina o Gornym Śląsku – a to przykład przeczący jego tezom.
Rafał Woś cierpi też na „chorobę skali makro”. Bez zmrużenia oka porównuje procentowy udział przemysłu w Polsce i innych krajach – natomiast w ogóle nie porusza kwestii tego, jaki to jest przemysł. Polski przemysł buł brudny, niskomarżowy i nie mógł zaproponować światowym rynkom niczego ciekawego. Gdyby było inaczej, rynki finansowe – które Woś obwinia o hiperinflację – nie straciłyby do Polski zaufania. Jednak wówczas jedynym towarem eksportowym był węgiel. Podobne problemy ma dziś Rosja opierająca się na ropie i gazie. Podsumowując: nie w „ilości” przemysłu rzecz, ale jego jakości.
Woś twierdzi również, że polski przemysł nie był gotowy do konkurencji z zachodnimi koncernami. Ma rację, ale tylko częściowo, ponieważ nie było tu zasadniczo mowy o konkurencji z zachodnimi koncernami – wówczas naszymi prawdziwymi konkurentami były kraje azjatyckie. Łódzkie zakłady dziewiarskie konkurowały z chińskimi producentami podkoszulek, polskie stocznie produkowały najprostsze statki – masowce i kontenerowce – takie same, jak te, które wypuszczały stocznie Korei i Chin, a polski węgiel konkurował z produktami z odkrywkowych kopalń w RPA.
Nie mieliśmy produktów, które mogłyby konkurować z marynarkami Gucciego i specjalistycznymi statkami z Norwegii. Nie produkowaliśmy komputerów, półprzewodników i innych produktów, które tworzyły w latach ‘90 zachodni przemysł. Natomiast jedyną metodą konkurencji z krajami azjatyckimi byłoby dostosowanie kosztów – czyli drastyczne obniżenie poziomu życia obywateli. Na szczęście na to się nie zdecydowano.
Z tych powodów nowy przemysł zastąpił stary. Jednocześnie dokonało się przesunięcie w kierunku usług, które tak bardzo się Rafałowi Wosiowi nie podoba. Podobają mu się za to duże zakłady przemysłowe z czasów PRL, które gwarantują wysokie płace i duże wpływy podatkowe. W perspektywie Wosia mały przedsiębiorca nie jest wiele wart, ponieważ ma niewielki kapitał i nie jest innowacyjny. Woś nie zauważa jednak pewnej drobnostki – transformacja gospodarcza nie była wyborem, ale koniecznością, spowodowaną kompletnym bankructwem państwa. To m. in. wielkie zakłady pracy były tak nieefektywne, że rozłożyły gospodarkę. Nawet dziś „resztówki” PRL – przede wszystkim górnictwo – jest w stanie doprowadzić do gigantycznych strat, które pokrywać muszą wszyscy.
Długo można wymieniać nieścisłości i przemilczenia w tekście Wosia. Tak naprawdę jednak w jego narzekaniu brak jednego – przedstawienia sensownej alternatywy.
Po ćwierćwieczu nie ma oczywistych odpowiedzi, ani rozwiązań, o których wiemy, że dałyby lepsze wyniki. Badania pokazują, że podjęte decyzje – na tle przetestowanych alternatyw – były słuszne. Można przeczytać o tym choćby u Oleha Havrylyshyna (Fifteen Years of Transformation in the Post-Comunist World) w artykule o znaczący podtytule „Reformatorzy poradzili sobie lepiej niż zwolennicy stopniowych zmian”. Andrei Shleifer i Daniel Treisman (Normal countries: The East 25 years after comunism) pokazali, że ból związany z drastycznymi reformami trwa około dwa lata – natomiast kraje reformujące gospodarkę powoli poświęcą 20 lat na dogonienie tych, którzy zdecydowali się na program radykalny.
„Walka z demagogią na polu filozofii nauki jest sprawą o większej politycznej istotności niż mogłoby się kiedykolwiek wydawać” – pisze Tomasz Kasprowicz w nowym wydaniu kwartalnika Res Publica Nowa. Zapraszamy do księgarni
Warto też dodać, że w grupie krajów postkomunistycznych Polska poradziła sobie zdecydowanie najlepiej. Są kraje bogatsze, ale tylko dlatego, że już w 1990 roku były od nas znacznie zamożniejsze. W 1990 roku nasze PKB (per capita) wynosiło połowę czeskiego, a dziś to prawie 85%. Dlatego wciąż bogatsi Czesi zadają sobie pytanie – gdzie popełniliśmy błąd?
Nie ma lepszej, sprawdzonej drogi. Tacy mędrcy jak Rafał Woś i profesor Kieżun mogą sobie gdybać i snuć plany, jakby zreformowali polską gospodarkę. Nie zrobili – a ten ostatni miał taką szansę. Ich plany brzmią może zachęcająco, ale nie ma żadnej pewności, że te recepty nie zaprowadziłyby nas do sytuacji gorszej niż ta, w której znajduje się dziś Ukraina.
To nie znaczy, że nie popełniono błędów. Jednak naiwnością jest oczekiwanie stuprocentowej skuteczności od kogoś, kto, po pierwsze, operuje na żywym organizmie gospodarki, która, po drugie, pogrąża się w agonii, a po trzecie wreszcie – kto nie ma doświadczenia w prowadzeniu takich operacji (bo wiedzy o tym, jak wyjść z komunizmu, nie miał wtedy nikt).
Polska transformacja gospodarcza jest obiektem zazdrości w regionie. Startując z dalekiej pozycji udało nam się nie tylko zreformować gospodarkę i wyprzedzić 13 krajów świata w rankingu zamożności. Większość krajów postkomunistycznych w tym rankingu spadła (awansem mogą się pochwalić: Słowacja o 11 miejsc, Rumunia o 8 miejsc, Rosja o 6 miejsc oraz Białoruś i Albania po 4 miejsca). Polsce udało się w tym czasie wyprzedzić: Ukrainę (!), Łotwę, Kazachstan i Węgry – w tym czasie nas nie wyprzedził nikt.
To prawda, że w tym okresie ponieśliśmy wielkie koszty społeczne. „Hekatomba”, o której pisze Woś, miała miejsce, ale była efektem czterdziestu pięciu lat komunizmu i jego księżycowej gospodarki. Bożkiem, któremu złożono tę ofiarę, nie był kapitalizm i gospodarczy liberalizm, ale socjalizm, centralne planowanie i zaangażowanie państwa w gospodarkę. Reformatorzy próbowali uratować przed nożem jak największą liczbę wołów ofiarnych. To, że widziano ich wówczas w okolicy nie znaczny, że można im przypisać winę za przelaną krew.