Gdzie są głosy niesłyszalnych?
Z badań wynika, że kandydat lewicy powinien móc liczyć na 10-procentowe poparcie. Tymczasem w sondażach ci wyborcy nie istnieją. Dlaczego?
Z punktu widzenia liberalnej lewicy jedyną ciekawą informacją po zakończeniu ciszy wyborczej będzie wynik Janusza Palikota. Poza nim wszyscy kandydaci proponują lewicy status quo, które dalece odbiega od europejskich standardów przestrzegania praw słabszych grup społecznych.
Utrzymanie prezydentury przez Bronisława Komorowskiego oznacza kontynuację obecnej polityki wygaszania sporu z Kościołem i skrajną prawicą, a zwycięstwo Andrzeja Dudy to zapowiedź zaostrzenia dyskryminacji w imię poszanowania tradycji.
Tymczasem jeszcze w styczniu wydawało się, że lewica będzie miała w wyborach prezydenckich szeroką reprezentację – od liberalnego gospodarczo i światopoglądowo Janusza Palikota, przez walczącą od lat o prawa kobiet Wandę Nowicką, po wprowadzającą „zielone” tematy do debaty publicznej transseksualną posłankę Annę Grodzką.
Tak się nie stało. 100 tysięcy podpisów nie udało się zebrać ani Wandzie Nowickiej, ani Annie Grodzkiej. Jednocześnie Leszek Miller wystawił do wyborów Magdalenę Ogórek, która nie dała ani jednego powodu, żeby nazwać ją kandydatką lewicową.
W efekcie jedynym reprezentantem lewej strony sali został Janusz Palikot. Tylko on publicznie opowiada się za legalizacją marihuany, na początek do celów medycznych, jest za związkami partnerskimi – a dalej również małżeństwami jednopłciowymi z możliwością adopcji dzieci oraz daleko idącymi zmianami w relacjach państwa z Kościołem.
Problem w tym, że w oczach różnych grup wyborców lewicowych obciążają elementy jego programu i biografii – zwolenników etatyzmu zniechęca liberalny program gospodarczy i poparcie dla wprowadzenia euro, feministki mogą mu mieć za złe konflikt z Wandą Nowicką, a środowiska LGBT niekoniecznie zagłosują na człowieka, który nie zdobył jednoznacznego poparcia Roberta Biedronia.
Zakładam jednak – być może niesłusznie, ale nie widzę sensownej alternatywy – że choćby na zasadzie wyboru mniejszego zła, wyborcy lewicowi poprą w pierwszej turze wyborów prezydenckich Janusza Palikota.
Gdzie jest 10 procent?
Z najprostszych badań populacji wyborczych wynika, że kandydat lewicy powinien mieć zagwarantowane ok. 10-procentowe poparcie. Wystarczyłaby do tego mobilizacja choćby środowisk kobiecych i LGBT. Tymczasem w sondażach tych głosów po prostu nie widać – tak, jakby ci wyborcy nie istnieli.
Te 10 procent, jako jedyny kandydat lewicy, Palikot powinien zdobyć nawet wtedy, gdyby nie udało mu się pozyskać żadnych głosów zwolenników legalizacji marihuany, a jego program gospodarczy również nie przyniósłby mu ani jednego głosu – co wydaje się jednak mało prawdopodobne.
Również na papierze wszystko wygląda tak, jak powinno – w komitecie poparcia Palikota są m.in. feministki, Kazimiera Szczuka i Barbara Nowacka, aktor Jacek Poniedziałek, który kilka lat temu wyszedł z szafy, publicznie zwalczający homofobię bokser Dariusz Michalczewski i walczący o legalizację marihuany Kamil Sipowicz, partner Kory Jackowskiej.
Trzy hipotezy
Mimo tego w sondażach Palikot odbił się raz – w styczniu notując sześcioprocentowe poparcie w wysokiej jakości sondażu Millward Brown dla „Faktów” TVN. Istnieje kilka możliwości wyjaśnienia tej sytuacji.
Pierwsza, najmniej korzystna dla Palikota hipoteza zakłada, że jego wyborcy już wyjechali z Polski. Kilkumilionowa grupa emigrantów to właśnie ci zwolennicy głębokiej integracji z Europą, do której nawołuje lider Twojego Ruchu – ale nie dostanie ich głosów, ponieważ oni już na własnej skórze testująintegrację europejską. Zrezygnowali z udziału w polskim społeczeństwie i przenieśli się w miejsce, gdzie istnieje normalny rynek pracy i system zabezpieczeń społecznych, oraz gdzie możliwe jest zawarcie związku partnerskiego lub wypalenie skręta bez ryzyka spotkania z prokuratorem.
Druga hipoteza, najkorzystniejsza dla Palikota, zakłada, że głosy grup społecznych dyskryminowanych w Polsce – kobiet, osób homoseksualnych, młodych obywateli, użytkowników marihuany – oraz inteligencji są niewidoczne tylko w sondażach. Wyborcy lewicowi, w codziennym życiu podporządkowani silniejszym, bardziej konserwatywnym członkom społeczeństwa (najczęściej rodzinie) po prostu unikają deklarowania poparcia dla swojego kandydata. Przy karcie wyborczej jednak mogą decydować samodzielnie.
Trzecia hipoteza brzmi, że prawica całkowicie zdominowała dyskurs publiczny. Przy braku mediów masowych, przyjmujących liberalno-lewicowy punkt widzenia, oraz braku wewnętrznej debaty między kandydatami lewicowymi, Palikot mógł przez całą kampanię mówić same rzeczy najmądrzejsze, ale nie zdołał przebić się do głównego nurtu, ponieważ jego elektorat zwyczajnie nie istnieje.
Podsumowując – wysokie poparcie dla Palikota (5-10%) oznacza porażkę mediów i pracowni sondażowych, które nie były w stanie zidentyfikować dużej grupy dość zdyscyplinowanych wyborów. Natomiast wynik w granicach błędu statystycznego – do 3 % – oznacza, że w Polsce liberalna lewica po prostu nie istnieje.
Nadal nie będzie wiadomo tylko, czy nie istnieją ludzie o takich poglądach, czy lewicy brak instytucji – mediów, bohaterów, symboli – kształtujących postawy polityczne potencjalnego elektoratu.