Bez accounta żyć się nie da…
Prawdziwą ostoją języka polskiego, tych wszystkich „iż”, „jakoż”, a nawet „azaliż” są ogłoszenia wspólnot mieszkaniowych - perełki korespondencji klatkowej. Całe tablice skrzętnie pokryte informacjami o „niekarmieniu gołębi, gdyż brudzą” i „niestawianiu rowerów, jako że przejścia […]
Prawdziwą ostoją języka polskiego, tych wszystkich „iż”, „jakoż”, a nawet „azaliż” są ogłoszenia wspólnot mieszkaniowych – perełki korespondencji klatkowej. Całe tablice skrzętnie pokryte informacjami o „niekarmieniu gołębi, gdyż brudzą” i „niestawianiu rowerów, jako że przejścia brak”. Do tego jeszcze cudaczne słowa, takie jak „piętrowskazywacz” czy „samozamykacz drzwiowy”.
Zazwyczaj rzucamy spojrzenie na te wytwory nieskrępowanej wyobraźni językowej i z odrobinę ironicznym uśmiechem (bo przecież użyte niepoprawnie, nie pasuje, zgrzyta) oddalamy się do pracy – aby w spokoju ducha dokończyć „draft”, bo „deadline” mija, porozmawiać z „beneficjentami” lub „donorem” i zadzwonić do zaprzyjaźnionego „accounta”. Tym razem zgrzytu brak.
Nawet w jego milczeniu były błędy językowe (Stanisław Jerzy Lec)
Podobno to papier jest cierpliwy i przyjmie wszystko. Truizmem jest stwierdzenie, że z językiem jest podobnie, choć pewnie nie w smak to językowym purystom. Choć wsłuchiwaliśmy się z zaciekawieniem, i niektórzy nawet z odrobiną podziwu, w wykłady prof. Miodka, to jednak nasz język jest giętki – co i rusz wciska się w coraz nowsze, zazwyczaj niepoprawne konstrukcje. Jakoś z tym żyjemy.
Wiadomo, byłoby lepiej, gdyby w radiu nie pojawiały się językowe kwiatki w stylu „transparentów, które szły na czele pochodu”, ale z drugiej strony może jesteśmy właśnie krajem cudów – przedmioty u nas same chodzą, a neologizmy rosną jak grzyby po deszczu. To świadczy o naszej nowoczesności, rozwoju, wiecznej modernizacji. A przecież nie sposób kroczyć ku świetlanej przyszłości z taką językową kulą u nogi. Tym bardziej, że zawsze chełpimy się tym, jaka ta nasza mowa ojczysta jest trudna. Jeśli dodamy kilka anglicyzmów, przynajmniej nas zrozumieją, a do tego poczujemy się jak profesjonaliści. A przy okazji posłużymy się językiem kast wybranych – aż ciśnie się na usta określenie – „beneficjentów przemian ustrojowych”.
Witamy w nowym, językowym świecie!
Jest kilka kast. Możemy na przykład należeć do podgrupy, która co jakiś czas zapada na ciężką chorobę, zwaną grantozą. Wtedy nieobca nam jest euronowomowa. Co prawda różnica między celami i efektami nadal wydaje nam się mglista, ale już grupa docelowa, wskaźniki miękkie i twarde to chleb powszedni. Czasami łapiemy się na tym, że nasz sposób mówienia przypomina kod. Wyłapujemy absurdy, ale cóż poradzić… Inaczej napisany wniosek przecież nie przejdzie. Brak dwudziestu przymiotników może znacznie obniżyć całą punktację. Bo cele nie będą wtedy takie wspaniałe, a i grupa docelowa jakoś zmizernieje. Dla tych o słabszych zapędach grafomańskich zawsze zostaje przygotowanie budżetu – tam nadal można pozostać ascetą, przynajmniej językowym.
Można też należeć do kasty targetu. Dla ludzi z zewnątrz nawet trudno jest odgadnąć, z kim właściwie mają do czynienia, kiedy pojawiają się w tym świecie. Można odnieść wrażenie, że tworzenie kolejnych nazw stanowisk będących dowolną kompilacją zazwyczaj trzech elementów anglojęzycznych to swoista pasja tego środowiska. W świetnej krążącej w internecie instrukcji można spróbować stworzyć nawet swoją własną wszystko i nic nie mówiącą nazwę stanowiska. Co istotne, w całej wyliczance dostaje się po równo wielu profesjom. Tylko czekać, aż te nazwy pojawią się w ogłoszeniach o pracę.
Jest jeszcze oczywiście kasta nowoczesnych, która zazwyczaj mniej lub bardziej pokrywa się z dwoma powyższymi. Dokumenty się szeruje, sytuacje lajkuje.
Czy rzeczywiście jest nad czym załamywać ręce? Może język ma to do siebie, że jak gąbka wchłania wszystkie zmiany społeczne. Zmieniliśmy się przez ostatnie 20 lat, sposób w którym mówimy również. Ale może by tak pomarzyć…
Przygarnij słowo…
Na marginesie wczorajszego Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego i bardzo udanej kampanii „Ojczysty. Dodaj do ulubionych” (notabene świetne hasło, w którym autorzy próbują odczarować negatywny wpływ nowych mediów na język) przygotowanej na zlecenie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego zamarzyła mi się rzeczywistość, w której pisanie sprawozdań i wniosków nie byłoby walką o zachowanie sensu zdania przy równoczesnej konieczności zamieszczania wszystkich „słów kluczy”.
W wyobraźni zobaczyłam już te uzwierzęcone „grupy docelowe” i „targety”, które ganiają po ministerialnych korytarzach „odbiorców” i „uczestników”. Tym razem ci drudzy potrafią się odgryźć swoim prześladowcom.
Marzy mi się również rzeczywistość, w której mniej więcej można odgadnąć po nazwie stanowiska na wizytówce, czym zajmuje się jej właściciel. A przede wszystkim taka, w której nabierzemy trochę dystansu do różnych nowotworów językowych i polubimy tę naszą szeleszczącą mowę. Pobawimy się nią trochę i czasem wciśniemy prawy alt – jak radzi w swojej piosence Łona.
Dlatego zadałam sobie pracę domową. Kiedyś już ją odrobiłam w języku naszych południowych sąsiadów, kiedy przekopałam się przez różne dziwne i zazwyczaj wpół wymarłe słowa, żeby odszukać takie, które zapamiętam i się nim zaopiekuję. Wyboru dokonałam zapewne dość dziwacznego, bo zachwyciło mnie słowo anděličkářka, czyli w wolnym literackim tłumaczeniu „fabrykantka aniołków” (chyba u Prusa tak się nazywały te czarne aborcyjne charaktery, zazwyczaj otyłe burdelmamy). Wybór okazał się trafny, bo robił wrażenie nawet na rodowitych Czechach, którzy słowa nie znali, albo gdzieś im mgliście kołatało w pamięci. Teraz poszukuję jakiegoś polskiego słowa. Skoro bez „accounta” żyć już się raczej nie da, to może chociaż do pary dostanie „bawidamka”. Myślę, że się nieźle dogadają.
PS. W powyższym felietonie zdaniem edytora tekstu użyto 34 słów, które nie istnieją w języku polskim.