PORAYSKI-POMSTA: Zanim niebo zwali się nam na głowy
W stulecie Rewolucji Październikowej o bolszewickich akcentach „dobrej zmiany”
Tabula rasa
„Zburzyć wszystko i zbudować od nowa!” – słysząc takie postulaty z ust niektórych zwolenników „dobrej zmiany”, trudno oprzeć się wrażeniu, że historia się powtarza: „Potrzebujemy państwa, ale nie takiego, jak burżuazja – z organami rządu i policją, armią i całą tą biurokracją. Proletariat musi obrócić w proch taką „konfekcjonowaną maszynę państwową” i zastąpić ją nową, którą przejmie uzbrojony proletariat” – pisał z Zurychu Włodzimierz Iljicz Lenin. Słownictwo pachnące stęchlizną, prawda, jeśli jednak „burżuazję” zastąpić „złodziejami i komunistami”, a „proletariat” – „prawdziwymi Polakami”, postulat Lenina brzmi zaskakująco aktualnie. Wówczas tak jak i teraz domagano się wyrwania z korzeniami starych układów i przekazania władzy tym, którym należy się z definicji: odpowiednio robotnikom, chłopom i żołnierzom, lub dziś – ludziom prawym, uczciwym i sprawiedliwym. Wskazując beneficjentów swych działań, Lenin był bardziej konkretny od PiS, zwłaszcza że dziś nie ma pewności, kto konkretnie jest prawy i uczciwy: owszem, kandydaci zgłosili się sami do władzy, lecz mimo ustnych zapewnień, ich nieskazitelność budzi zastrzeżenia. Trudno zresztą ostatecznie wyrokować, czy gotowi są pójść za radą swych zwolenników i obrócić wszystko w proch. W tym stadium wydaje się to mało prawdopodobne, a każdy dzień pokazuje coraz wyraźniej, że na razie nie interesuje ich żadna rewolucja, poza personalną.
Chodzi jednak o inny rodzaj zbieżności między postulatami jednej i drugiej przemiany, mianowicie o zbliżony poziom radykalizmu. Hasła, pod którymi Lenin 24 października 1917 roku przejmował władzę w Rosji, nie pozostawiały miejsca na kompromis: zburzyć wszystko, zlikwidować burżuazję i kapitał i przekazać władzę w ręce ludu, stworzyć nowego człowieka, który docelowo potrafi żyć bez władzy, aparatu przymusu i pieniądza. Co wyszło z tych szumnych planów, każdy wie: głównie krew i pożoga. Wiemy też, że z rewolucyjnych idei bolszewików nie pozostało dziś praktycznie nic, poza zażenowaniem, odrazą i niesmakiem.
Ale konsekwencje tamtej rewolucyjnej bezkompromisowości utkwiły głęboko w pamięci tych, którzy jej doświadczyli. W naszej części Europy niemała część ludzi wspomina ją z nostalgią, zapewne dlatego, że czasy, które przyszły później sprawiły im ogromny zawód i nierzadko cierpienie. Za „komuny” wszystko było jasne, ułożone, a życie, może niezupełnie dostatnie, lecz przynajmniej bezpieczne. Ponieważ jednak nie wypada dziś przyznawać się do takich tęsknot, piewcy starego ochoczo podążają za różnymi formami populizmu. Siła tych ostatnich leży głównie w tym, że na przekór narzucanym indywidualistycznym trendom, organizują się wokół jakiejś wielkiej idei, kładąc nacisk na wspólnotę, jako najwyższą wartość.
Jednak dla większości post-rewolucyjna przeszłość, to najczęściej złe wspomnienia obłudy, bylejakości i beznadziei, czasem prześladowań, zwłaszcza gdy mowa o tych środowiskach, które przełom ‘89 roku traktują jako wyzwolenie, ogromny krok naprzód, powrót do cywilizacji Zachodu. To gorycz spowodowana zawracaniem z tej drogi, skłania ich do używania wobec PiS najgorszych inwektyw. Do nich należą porównania rządzącej partii do bolszewików: padają one z ust liderów trwających od dwóch lat protestów, ale też dziennikarzy czy intelektualistów. Można wyobrazić sobie, że to bezsilność wobec brutalnego języka i niecywilizowanych metod dzisiejszej władzy zachęca do używania takich epitetów, niejako w miejsce przekleństw. Można jednak przyjąć, że ludzie nie rzucają słów na wiatr, zwłaszcza publicznie i pod nazwiskiem.
Wtedy i teraz
Na pierwszy rzut oka porównanie nie ma sensu. Mowa o zupełnie innych czasach, całkowicie innym kontekście politycznym, zupełnie innych społeczeństwach, diametralnie odmiennych namiętnościach… poza może tą, że od czasów Rewolucji Francuskiej człowiek stopniowo pozbawiany jest Boga, a ten, umierając w konwulsjach, straciwszy już całkiem kontrolę nad drzewem wiedzy, przekazuje człowiekowi jego wolność – czyniąc go coraz bardziej samotnym, bezbronnym, zdanym na własne siły. Agonia Boga trwa po dziś dzień i nie jest całkiem pewne, czy zakończy się jego śmiercią: ów strach przed nieznośną dowolnością jest dla wielu bodźcem do szukania ratunku w nośnych ideologiach, raz rozbudowanych i pięknych, innym razem prymitywnych przez swój plemienny charakter. Docelowo, może zwiastować powrót do jakiejś formy powszechnej religijności.
Jest też podobieństwo między przełomem XIX i XX wieku w Rosji a XX i XXI w. w postkomunistycznych krajach Europy: potężne przemiany gospodarcze i towarzyszące im ruchy społeczne. Ponad sto lat temu zacofana Rosja industrializowała się na potęgę, chcąc dogonić zachód we wszystkim, co możliwe. Zachodnie mocarstwa i przemysłowcy widzieli w tym ogromnym kraju nowe eldorado, tym bardziej, że jego zasoby naturalne pozostawały praktycznie nienaruszone. Tymczasem kto pamięta nasze lata dziewięćdziesiąte, przypomni sobie, jak wiele ciepłych słów padało z ust zachodnich przedsiębiorców na temat naszego ogromnego potencjału gospodarczego. Jeszcze do niedawna inwestycje napływały do nas lawinowo, zaspokajając nasz głód na nowoczesność, a zarazem organiczną potrzebę inwestorów, poszukiwania nowych rynków, tym bardziej atrakcyjnych, im tańsza i mniej oporna siła robocza.
W każdym razie, zarówno przypadek zacofanej carskiej Rosji, jak i sto lat później – zapóźnionej postkomunistycznej Europy, pokazuje, jak wielkie napięcia społeczne wywołują tak głębokie przemiany gospodarcze. W Rosji migracja ludności ze wsi do miast doprowadziła do ekspresowego formowania się miejskiego proletariatu. U nas, w Polsce, też od trzydziestu niemal lat ludzie przenoszą się do coraz większych miast w poszukiwaniu lepszych warunków pracy i życia, a komu to nie wystarczy – wyjeżdża do innych, bogatszych krajów Europy. I choć tych współczesnych migrantów już nie nazywa się na poważnie proletariatem, ich pozycja wobec pracodawcy jest – z zachowaniem wszelkich proporcji – porównywalna do tej z początku ubiegłego wieku: bezpieczeństwo zatrudnienia uzależnione od koniunktury gospodarczej, marna ochrona pracownika, eksploatacja pracownika przez pracodawcę itp. W obu przypadkach przyszłość pozostaje wielką niewiadomą: podobnie jak w początkach ubiegłego wieku rozwój i postęp techniczny, w którym upatrywać należy główny motor wszelkich przemian, był i pozostał czymś zupełnie niekontrolowalnym i nieprzewidywalnym. Z tą zasadniczą różnicą, że jeśli dzisiaj postęp kojarzony jest głównie z nieobliczalnym wzrostem konsumpcji, tak wówczas świat poznawał jego potęgę nie tylko dzięki dobrodziejstwom telefonu, kolei żelaznej czy latających maszyn, lecz przede wszystkim poprzez zmechanizowaną masakrę, jaką zafundowały Europie osiągnięcia w udoskonalaniu broni.
Lenin zamiast Boga
„Jeśli nie ma Boga, to wszystko jest dozwolone”, pisał Fiodor Dostojewski, a wojna, która w sierpniu 1914 roku rozpaliła Europę na niespotykaną w dziejach skalę, niejako potwierdziła te słowa. Skoro bowiem przez cztery lata można mordować się masowo z tak błahego powodu, jak jedno polityczne morderstwo, to zasadniczo można zgodzić się na każdy inny eksperyment, nawet najbardziej szalony. Tym bardziej, gdy zawiera on obietnicę lepszego, bardziej sprawiedliwego świata. Składali ją dwudziestowieczni totalitarni dyktatorzy, twierdząc przy tym, że dla dobra sprawy należy zaakceptować wyrzeczenia, ograniczenia własnej wolności, a nawet przymus.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom nie wzbudzali powszechnego entuzjazmu. Gdy Lenin głosił, że jeżeli ludzie nie rozumieją, gdzie leży wolność, zmusi ich do tego rewolucyjna dyktatura, aż będą gotowi zrozumieć – ludzie pukali się w głowy. Mimo pożogi wojennej, desperacji, głodu, chorób i nędzy, oraz wszelkich przewartościowań, Rosjanie zachowywali rozsądek i z pewnością nie planowali oddania się w ręce żadnej dyktatury. Wręcz przeciwnie: w trzaskający mróz 23 lutego 1917 roku, gdy Europa wchodziła w trzeci rok wojny, a straty Rosji na frontach wynosiły już około 5 milionów zabitych, rannych i zaginionych, na ulice Piotrogradu wyszli demonstranci, by zaprotestować przeciw nieznośnym warunkom pracy, życia i odrażającym nierównościom: gdy robotnicy harowali, by zaopatrzyć żołnierzy na froncie, petersburska śmietanka obżerała się kawiorem. Tego dnia policja otworzyła do manifestantów ogień i wybuchła rewolucja lutowa. Nie minęło dziesięć dni jak abdykował ostatni car, Mikołaj II. Do życia wróciły rady robotnicze (sowiety), powstał rząd tymczasowy kierowany przez socjalistów – mienszewików. Tym samym „Rosja stała się najbardziej wolnym krajem na świecie, jeśli zważyć, że nowy rząd zarządził amnestię dla więźniów politycznych, zniósł karę śmierci i rozwiązał to, co jeszcze pozostało ze znienawidzonej tajnej policji”.
Ale wbrew zapowiedziom nowy rząd nie zdecydował się wycofać z wojny, jak liczyło na to wielu Rosjan. Twierdził, że nie może zniweczyć wysiłku żołnierzy na froncie i zerwać sojuszy. Wspierali go w tym sojusznicy, dla których wycofanie się Rosji z wojny byłoby katastrofą. Ze swego szwajcarskiego azylu domagał się tego Lenin. Lecz dla rosyjskich socjalistów u władzy Lenin był nieznośnym radykałem i rozłamowcem, który celowo doprowadził do rozbicia ruchu lewicowego, w dodatku nazywając swoją niewielką frakcję większościową (bolszewicką).
Ostatecznie przeważyły jednak interesy. Zamknięciem frontu wschodniego najbardziej zainteresowani byli Niemcy. W głowach niemieckich strategów wykiełkował plan, który okazał się diabelski. Doszli mianowicie do wniosku, że „piękno bolszewików leży w tym, że są w stanie rozparcelować Rosję po wsze czasy”[1]. Nie przepuścili okazji: w kwietniu 1917 roku, obywateli wrogiego mocarstwa – Lenina, jego żonę Krupską i kilkunastu towarzyszy – zapakowali do zaplombowanego wagonu i przepuściwszy przez swoje terytorium odstawili na rosyjską granicę.
Życie po upadku caratu nie było usłane różami, a mimo to podczas tamtych wiosenno-letnich miesięcy 1917 roku, Rosja karmiła się kompromisem i brzydziła się radykałami. Lenina długo trzymano najpierw na granicy, później zaś próbowano wytoczyć mu proces o zdradę na korzyść Niemiec, przez co Lenin musiał szukać schronienia w Finlandii. Na ulice wychodziły robotnicze manifestacje, krzycząc „Precz z Leninem”. Ale po kilku poważnych wpadkach rządu tymczasowego, we wrześniu bolszewicy zaczęli zdobywać przewagę w sowietach, a ich radykalne hasła – poparcie ludzi. Wciąż jednak, mimo wezwań ukrywającego się Lenina, większość bolszewików uważała rewolucję za nonsens, zważywszy, że zyskiwali właśnie większość i władzę mogli przejąć zupełnie legalnie. Mimo to Lenin postawił na swoim: przewrót 24 października (6 listopada wg naszego kalendarza) nie miał wiele wspólnego z rewolucją. Odbył się po krótkiej wymianie ognia i polegał na zajęciu instytucji rządowych przez bolszewickie oddziały. W każdym razie osławionych salw z krążownika Aurora nie było.
Uciec przeszłości
Tak jak Lenin, który domagając się państwa bez policji, wprowadził największy autokratyzm w historii, tak też i PiS, który doszedł do władzy pod hasłami „precz z komuną”, przejął większość metod poprzedniego ustroju: choćby wulgarny język wobec swoich przeciwników (złodzieje, kanalie, mordy zdradzieckie itp.), tak bliski językowi Lenina (robactwo, hołota, bandyci, wampiry itp.). A także słabość do zaszczuwania co bardziej fotogenicznych przeciwników: tak jak dziś pisowscy prominenci szkalują dawnych przyjaciół – opozycjonistów, tak Stalin po przejęciu władzy oskarżał i ośmieszał towarzyszy pierwszego bolszewika, w tym wdowę po nim, Nadieżdę Krupską.
Leninowcy mieli zwyczaj stawiania oponentów (a nawet zwolenników) przed faktami dokonanymi, choć na ich plus zapisać trzeba, że nie czynili tego w nocy czy bladym świtem, lecz w pełnym słońcu: dzień po zajęciu budynków rządowych bolszewicy domagali się oddania władzy w ręce robotników, żołnierzy i chłopów (czytaj: ich samych). Mimo że nie posiadali większości w sowiecie, zadekretowali przekazanie władzy w ręce (bolszewickich) ludowych komisarzy, ignorując nawet głosy sprzeciwu swoich partyjnych kolegów.
Wspólna jest niewątpliwie szczerość, gdy przedstawiciele władzy twierdzą, że nie mają zamiaru reprezentować całego społeczeństwa: Lenin miał rządzić tylko w imieniu klasy robotniczej; PiS jest łaskawy tylko dla prawdziwych Polaków, czyli tych, co PiS chwalą, reszta to wrogowie. Czym upodabnia się do późniejszego okresu ZSRR, gdy wszystkich, najłagodniejszych nawet krytyków, stalinowski reżim wciągał na listę faszystów.
Można by mnożyć tego rodzaju mniej lub bardziej trafne analogie. Pocieszające dla nas jest to, że z punktu widzenia skali, dzisiejszy PiS przy bolszewikach jawi się jako niewiniątko. Nie chce krwawą przemocą stworzyć nowego człowieka, ale raczej rządzić siłą mętnej tęsknoty za rzekomo wielką przeszłością. Żadna rewolucja antyburżuazyjna nie wchodzi w grę – przeciwnie, krewni i znajomi PiS pasą się bezwstydnie na łąkach globalnego kapitalizmu. Nie ma też żadnego systemowego programu społecznego, który na trwałe poprawiłby los „zwykłych ludzi”. Z drugiej strony – nie ma kary śmierci, a więc polityczne procesy – o ile do nich dojdzie – zapewne będą miały łagodniejsze konsekwencje dla ich ofiar. Tym bardziej, że dzisiejsza Polska nie jest ani krajem izolowanym, ani tak tajemniczym, jak wówczas Rosja Radziecka – i wszelkie nadużycia PiS odbiją się szerokim echem w świecie, a zwłaszcza w Europie. PiS może nie lubić Unii, z pewnością jednak kocha jej pieniądze.
Tak to wygląda dzisiaj. Jeśli z zestawienia obu przypadków pokusić się na jakiś morał, to być on może taki: dopóki rządzi kompromis, lepsza przyszłość zawsze jest możliwa. Gdy jednak ktoś przejmuje władzę siłą, obiecując lepszą przyszłość, należy popukać się w czoło. Tak jak Rosjanie w 1917 roku, zanim niebo nie zwaliło im się na głowy.
Zdjęcie: Boris Kustodiev, Bolszewik, Wikimedia Commons
Piotr Porayski-Pomsta – absolwent Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW, tłumacz, prozaik, podróżnik. Autor powieści pt. „Oblężenie” (2010) i zbioru opowiadań pt. „Wycieczka” (2015), przekładu eseju prof. Raffaele Simone pt. „Łagodny potwór – dlaczego Zachód odchodzi od lewicy”. Na ukończeniu zbiór reportaży z kilku podróży do Etiopii pt. „Dziennik Habasza”. Współpracuje z belgijskim „la Revue Nouvelle” i „Krytyką Polityczną”
[1] Wszystkie cytaty z: Catherine Merridale, « Lenin on the Train», Penguin Books, 2016;