CHUTNIK: Flaneuse nie istnieje

Miasto to niespodzianka, wiadomo. Należy nauczyć się jego zasad. Dla kobiety różnica między Nowym Jorkiem a Delhi czy Tbilisi jest jednak często zatrważająco niewielka


Każde miasto to niespodzianka, wiadomo. Złodziej zwinie ci portfel, taksówkarz oszuka, baba wepchnie się do kolejki przed tobą i zgubisz się ze trzy razy. Do tego korki – kombinuj, jak dojechać bez spóźnienia, jak się wyślizgnąć z niekończącego się sznurka dyszących maszyn. Nie wiesz? To nigdzie nie dojedziesz, takie życie. Bo w mieście musisz cwaniakować, musisz nie być gapą, musisz być spryciarzem. I nie ma, że boli, że chciałabyś spokojnie coś załatwić. Spokojnie to sobie możesz co najwyżej na leżaczku poleżeć na działce, gdzieś w lesie. A tu jest miejski balet, tu jest nieustająca walka, która stanie się o wiele znośniejsza, jeśli poznasz jej zasady i poddasz się nim. Jeżeli potrafisz.

Pomyśl, że miasto to fala, a ty jesteś surferką, która powoli opada ze swoją deską na zbliżający się przypływ. Płyń, fala sama cię wzniesie, nie ma sensu z nią walczyć. Wielokrotnie przekonywałam się, że nie każde miasto ma przyjazne fale, do oswojenia. Dwukrotny pobyt w Bombaju nauczył mnie pokory i przekonania, że różnice kulturowe nie zawsze sprzyjają samotnym podróżom. Zwłaszcza, jeśli jest się białą kobietą. W Bombaju nie ma mowy o niespiesznym przechadzaniu się, o którym pisał Walter Benjamin. Kobiecy flaneur[1] w wersji azjatyckiej nie istnieje.

W książce Warszawa w oczach pisarek Małgorzata Buthner-Zawadzka zwraca uwagę na problematykę kobiecego przechodnia i wskazuje kontrowersje wokół tego zagadnienia. Według wielu badaczek swobodne, nieskrępowane korzystanie z przestrzeni miejskiej nie może być kobiecym doświadczeniem, między innymi przez kwestie związane z poczuciem bezpieczeństwa, męskim okiem obserwującym kobiece ciało (opisane na przykład u Laury Mulvey) czy sposobem projektowania przestrzeni miejskich. Zastępczą sferą przechadzania dla kobiet stały się centra handlowe. Konsumpcjonizm wpisany w sieć sklepów zaprzecza jednak idei flaneur – bezcelowego przemazywania się po ulicach, bycia, jak pisał o tym Charles Baudelaire, „botanikiem chodnika”.

Fot. David Ramos, flickr 2.0

Ale ja i Indie. Histeria dopadła mnie dwa razy. Raz, kiedy podczas niby-relaksującego spaceru zaczepiło mnie kolejno dwudziestu facetów, a na końcu banda chłopców. Poczułam, że nie mogę zwyczajnie wyjść i przejść się bez celu po ulicach. Wszystko dlatego, że jestem tak bardzo starającą się zasłonić swoje ciało białą kobietą. Moje nogi zabandażowane są spodniami, a wokół szyi noszę szal, który okrywa ramiona. Wszystko, co robię, robię z myślą o staniu się niewidzialną.

Nie chcę urazić kultury Indii, ale w ich przestrzeni miejskiej spojrzenia są wszędzie, co chwilę ktoś mnie zagaduje. Kiedy zaczynam rozmawiać o tym z kobietami spoza Indii czy rodowitymi mieszkankami Bombaju, wszystkie od razu wiedzą, o czym mówię. Nieważne, czy są w moim wieku, starsze czy młodsze. Pocieszają mnie, że mężczyźni „tak po prostu” zaczepiają i nie mają nic złego na myśli. Trzeba tylko nauczyć się nie patrzeć i nie odpowiadać, nawet na najbardziej niewinne pytania. Po jednym słowie mogą w końcu pomyśleć, że chcesz nawiązać kontakt.

Spotkane kobiety zaczynają też radzić, jak mam chodzić i gdzie lepiej nie przebywać. Dzielą się wiedzą tajemną, przekazywaną z ust do ust. A statystyki dotyczące przemocy seksualnej w mieście przerażają, więc są powodem coraz bardziej widocznych protestów i kampanii społecznych prowadzonych przez różne kobiece środowiska. Młode dziewczyny wyjeżdżają w końcu za granicę, głównie do pracy i na studia. Mają więc możliwość korzystania z miejskiej przestrzeni na innych warunkach. Wracając do swojej ojczyzny, widzą zatrważającą różnicę w jakości życia w mieście – starają się zmienić mentalność swoich rodaków.

Jasne – kwestia przemocy i poczucia zagrożenia w przestrzeniach publicznych jest zjawiskiem globalnym. Zaczepki i próby gwałtu nie mają narodowości: doświadczają ich kobiety na całym świecie. Pokazuje to, między innymi, nakręcony w Nowym Jorku film pt. 10 Hours of Walking in NYC as a Woman, w którym zwyczajnie ubrana kobieta przez dziesięć godzin idzie ulicami Manhattanu. Ponad sto razy zaczepiana jest przez mężczyzn. Gwiżdżą na nią, proszą o rozmowę, komplementują, proponują kawę lub niewinnie radzą, aby dziewczyna się uśmiechnęła. Oglądając go, od razu przypomniałam sobie własne doświadczenia z Bombaju. Zaczepki były w nim jednak bardziej intensywne. Wszystkie spacery wyglądały tam podobnie: a) każdy facet przechodzący obok mnie uśmiechał się i pytał, czy mi pomóc. W odpowiedzi na mój brak reakcji szedł za mną i cmokał, b) ci, którzy nie proponowali pomocy – w czym, w chodzeniu? – po prostu cmokali, c) samochody zwalniały obok mnie i wychylali się z nich faceci z hasłem hey, lady, d) próbowali zagadać, choćby o pogodzie, e) podchodzili grupami, gapiąc się, a potem mówiąc na przykład nice tattoo, albo nie mówili nic, po prostu się gapiąc.

I to jest właśnie niebezpieczna ulica. To jest właśnie niebezpieczna fala. Wiedziałam, że pewnie nic mi się nie stanie poważnego. I przecież nic się nie stało, prawda? Tylko że ja te wszystkie rzeczy czułam. Czułam, że swobodne zwiedzanie miasta lub spacerowanie jest w Bombaju dla mnie niemożliwe. Chyba, że przestanę słyszeć i widzieć nieustanne zaczepianie z każdej strony i stanę się na nie odporna. Ja jednak nie potrafię się do tego przyzwyczaić.

Po prostu. Jedna z przygód, która mi to dobitnie uświadomiła, miała miejsce w lokalnym zoo pełnym zieleni i pikników rodzinnych. Usiadłam na zacienionej ławce, ale dosłownie po sekundzie pojawił się przy mnie facet. Can I help you? Moje ulubione pytanie. Idę dalej, bo tak mi radziły zapoznane kobiety (Nie zwracaj uwagi). Ale koleś się czai. Odchodzi, podchodzi znowu. Zaczepia. Ma fioletową koszulę, co rzadkie u facetów tutaj – wyróżnia się w tłumie. Zamiast patrzeć na zwierzaki, zaczynam więc kątem oka obserwować, czy już zniknął. A ten znowu się pojawia. Mówię mu w końcu, żeby spadał. Nic. Nie wspominam o policji, wierząc, że sama sobie poradzę, przecież. Ale nic z tego. Wokół ludzie, ale co jakiś czas puste alejki i gość napiera. Na nic kluczenia i próby gubienia się. To bezsensu: miał być spacer, a nie slalom. Zrezygnowana wracam do domu. Wściekła. Pokonana przez nieznajomego.

Ten stan zagrożenia, znany na całym świecie. Kobiety są po prostu na cenzurowanym w przestrzeni publicznej. W Bombaju poczułam to wyraźnie. Pomyślałam wręcz, że nie istnieje kobiece przechadzanie się w benjaminowskim stylu. Okupione musi być strachem lub wymyślnymi strategiami. Miasto to niespodzianka, wiadomo. Należy nauczyć się jego rytmu i zasad. Dla kobiety różnica między Nowym Jorkiem a Delhi czy Tbilisi jest jednak często zatrważająco niewielka.


Tekst ukazał się w dziale w 10. numerze „Magazynu Miasta” – Radykalizm Miejski


Fot. M M, flickr 2.0

Sylwia Chutnik – kulturoznawczyni, feministka, działaczka społeczna, pisarka, laureatka Paszportu Polityki w kategorii Literatura za rok 2008, trzykrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike


[1]   Flaneur – figura samotnego spacerowicza krytycznie obserwującego nowoczesne otoczenie i życie miejskie, która pojawiła się w literaturze XIX wieku (w tym m.in. w dziełach Charlesa Pierra Boudelaira i Honoriusza Balzaka). W XX stuleciu wielokrotnie analizywana i opisywana była przez literatów, filozofów, kulturoznawców, antropologów i socjologów. W upowszechnieniu pojęcia flaneur ogromną rolę odegrały prace Waltera Benjamina. Flaneuse (fr.) to rodzaj żeński słowa flaneur.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa