PORAYSKI-POMSTA: Kiedy znów zachodzi słońce
Siłą rzeczy dochodzi w Aleksandrii do napięć. Zwłaszcza, że miasto przyjęło znacznie więcej uchodźców, niż jest w stanie
Ziarno wolności
Na kilka dni przed wyborami w Stanach Zjednoczonych, gdy na świecie było już dość nerwowo, zatrzymałem się na chwilę w lombardzkiej Aleksandrii. Powód wizyty był historycznoliteracki: odnaleźć ślady historii opisanej przez Umberto Eco w jego powieści „Baudolino”. Aleksandrię, miasto nazwane tak na cześć papieża Aleksandra III, wzniesiono w siódmym dziesięcioleciu XII. wieku wbrew woli ówczesnego cesarza, Fryderyka Rudobrodego (ale za aprobatą papieża). Opowieść Eco zahacza o owe wydarzenia, a jej bohaterowie – budowniczowie miasta – przyznają bez ogródek, że miasto powstaje po to, by przynieść cesarzowi dyshonor. Prawdziwa historia była rzecz jasna bardziej złożona, faktem pozostaje jednak, że gdy cesarz dowiedział się o wybudowaniu nowego civitas, tak się rozsierdził, że skrzyknął armię i wyruszył egzekwować swą wolę. Oblężenie trwało pięć miesięcy i przyniosło cesarzowi jeszcze większy dyshonor.
Według tutejszej tradycji (przejętej przez Eco) w kwietniu 1175 roku aleksandryjczycy byli już bliscy kapitulacji (na głowę mieszkańca przypadało wtedy po 20 ziaren zboża!), gdy jeden z oblężonych, Gagliaudo Aulari (poświęcono mu dwa pomniki w mieście), wpadł na pomysł fortelu. W wielką sobotę Aulari nafaszerował swą krowę resztkami ziarna, jakie pozostały w mieście i wyszedł z nią przed mury, wprost przed cesarskie wojska. Cesarscy nie wiedzieli, że była to ostatnia krowa w mieście, nakarmiona ostatnimi ziarnami zboża: dali się nabrać i uwierzyli, że miasto obfituje w zapasy, a jeśli tak, to może bronić się jeszcze długo. Zrozpaczony cesarz kazał odtrąbić odwrót i w ten sposób Aleksandria przetrwała jako wolna gmina. Wiele wieków później, w roku 1932, przyszedł w Aleksandrii na świat Umberto Eco.
Niestety, dziś śladów po mieście z pierwszych lat jego istnienia już nie ma. Cytadela po drugiej stronie rzeki Tanarus, zbudowana na planie dawnego zamku, pochodzi z XVIII wieku. Średniowieczne mury miejskie rozbierano przez niemal sto lat, w miarę rozrastania się miasta w XIX i XX wieku. Nostalgiczni aleksandryjczycy opłakują stratę i bezmyślność dziadów, narzekając, że inne włoskie miasta potrafiły zachować to, co najcenniejsze, lecz – przyznają – sami nie są lepsi: po pisarzu, który ich gniazdo rozsławił w szerokim świecie jak nikt inny[1], w Aleksandrii nie ma prawie śladu. To również zdaje się im doskwierać: potomkowie tych, którzy przed wiekami zagrali cesarzowi na nosie, dziś mówią o sobie, że są durniami. Rozkładają bezradnie ręce, tłumacząc, że pisarz umarł niedawno, a w międzyczasie pojawiły się inne problemy, znacznie bardziej przyziemne.
Nowy numer Res Publiki Nowej „Praca – frustracja – radykalizacja”, o niepokojach na rynku pracy i związanej z nimi radykalizacji elektoratu, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.
Krzyki rozpaczy
Rzeczywiście, kto postawi nogę na peronie aleksandryjskiego dworca, zamiast na ślad literackich fantazji Eco wpadnie wprost w miejscowy kocioł globalno-lokalnych problemów: to stutysięczne miasto, między Mediolanem, Turynem a Genuą, okupują dziś żebracy. W przeważającej większości mają skórę w różnych odcieniach czerni. Krążą, szwendają się po ulicach miasta, plączą się między nogami przechodniów i dziś na placach oraz ulicach Aleksandrii słychać dziś jeden wielki jęk: „Nie mam pracy, nie mam co jeść, utrzymuję rodzinę…”. Ten z Nigerii, tamten z Syrii, Libii, Erytrei, a ci nie wiadomo skąd.
Już bardzo krótki spacer po mieście pozwala poczynić pewne obserwacje. Po pierwsze: nic nie jest w stanie zakłócić spokoju aleksandryjczyków. Na wszechobecny lament reagują obojętnością, jakby go już sobie oswoili. Jakby wszechobecnych przybyszów w ogóle nie dostrzegali i nie słyszeli. Na ich widok nie przerywają rozmów, nie spowalniają kroku, nie zbaczają z drogi. Rozmawiają, zaglądają do sklepów, zajadają pizzę albo słodkie ciastka, pamiętają, żeby miejsce w kawiarni zająć zawsze po słonecznej stronie (listopadowy cień niesie chłód). Jakby wszystko było po staremu, jak jeszcze dwa, trzy lata temu, gdy można było ufać, że świat, z pewnością daleki od doskonałości, jest jednak miejscem w miarę przyjemnym i bezpiecznym.
Po drugie: przepaść między Włochami a przybyszami mierzy całe lata świetlne. Nawet najlepsze intencje po obu stronach nie zastąpią powszedniości obcowania z ludźmi o różnych kulturach, doświadczeniach, przeżyciach, temperamentach, czy regułach współżycia. Nie chodzi tylko o język, religię, stan posiadania. To przepaść między ludźmi sytymi, wykształconymi, ułożonymi z jednej strony, a roztrzęsionymi biedakami po przejściach, którzy wśród pachnących, modnie ubranych ludzi nie wiedzą dobrze, co mają ze sobą zrobić i jak się zachować.
Powie ktoś, że taki los każdego imigranta: nawet jeśli przenosimy się ze wsi do miasta czy z miasta na wieś, chcąc odnaleźć się i zżyć z nowym miejscem, powinniśmy odczytać miejscowe kody i starać się je stosować. W tym układzie pojawia się jednak asymetria: znacznie łatwiej przybyć z dostatniego, „cywilizowanego” świata do świata biednego, niż na odwrót. Prościej zmienić ojczyznę z wyboru niż zostać do tego zmuszonym przez okoliczności.
Niedawno w Niemczech temat podjęto z metodą i przeprowadzono w przedmiocie emigracji badania. Wynika z nich, że podstawowym powodem wyjazdu z ojczyzny do innego kraju, gdzie przestrzegane są prawa człowieka, jest ucieczka przed wojną. 70% ankietowanych odpowiada, że boi się wojny, niemal połowa – boi się prześladowań, a dalej – dyskryminacji i zaprzęgania do przymusowej pracy. Tylko niewiele ponad 30% ucieka z domu z powodów ekonomicznych. Niemal wszyscy badani wyrazili przekonanie, że demokracja jest najlepszym z ustrojów, a ponad dziewięćdziesiąt procent twierdzi, że kobieta i mężczyzna powinni cieszyć się równymi prawami.[2] Brzmi jak bajka, lecz skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Zanim Putin najechał Krym i nikt jeszcze nie słyszał o Państwie Islamskim, gdy do brzegów Italii dobijali niemal tylko Libijczycy i Albańczycy, pewien sycylijski pisarz tłumaczył, że Włosi nie są rasistami, że uchodźców przyjmują od zawsze i nie przestaną przyjmować. Po pierwsze, dlatego, że właśnie do ich brzegów dobijają, a nie odsyła się wygłodniałych, wyziębniętych i chorych ludzi na pełne morze i niemal na pewną śmierć. Po drugie, Włochy, jako kraj śródziemnomorski par excellence zawsze jest czuły na więź z ludźmi i narodami z tego obszaru. Po trzecie, Włosi, sami w sobie dalecy od doskonałości, empatię wysysają z mlekiem matki. Jeśli więc narzekają na imigrantów, to dlatego, że im też jest trudno i nie dają rady. Dzisiaj, gdy światowe katastrofy dotarły rykoszetem do Europy, a znaczna część krajów członkowskich Unii Europejskiej przerzuca się problemem uchodźców jak gorącym kartoflem, Włosi mogą z rozgoryczeniem stwierdzić, że w swej gościnności – poza kilkoma chlubnymi wyjątkami – są w Zjednoczonej Europie samotni. Nawet gdyby chcieli zamknąć drzwi przed imigrantami, to nie są w stanie tego zrobić: zawsze pozostaną portem, przynajmniej przesiadkowym.
Siłą rzeczy dochodzi w Aleksandrii do napięć. Zwłaszcza, że miasto przyjęło znacznie więcej uchodźców, niż jest w stanie. Burmistrz miasta, Rita Rossa, narzeka, że przydzielona włoskim gminom kwota 3 uchodźców na 1000 mieszkańców, w Aleksandrii została znacznie przekroczona. Mieszkańcy coraz częściej skarżą się na pleniącą się przestępczość. Wiosną udającą się na dyskotekę miejscową młodzież, kamieniami obrzuciła młodzież obca (tak zwani extracommunitari, spoza UE). Potem wielokrotnie dochodziło do bójek, a przełom nastąpił 17 czerwca, gdy na ulicach doszło do gigantycznej bijatyki, w której rannych zostało kilka osób. Po tym zdarzeniu, zdesperowana pani burmistrz wystosowała najpierw do prefekta, później do ministra spraw wewnętrznych pismo z żądaniem przysłania do miasta oddziałów wojska i była bardzo rozczarowana, gdy posiłki nie przybyły. Może lepiej się stało: przykład chociażby Francji po zamachach pokazuje, że środki siłowe dają co najwyżej złudzenie bezpieczeństwa. Tu bez dwóch zdań potrzeba metody, a Alesandria ma w tym względzie swoją chlubną tradycję. Wspomina o niej inskrypcja na jednym z pomników: „Gaugliando Aulariemu, który nauczył nas, jak rozwiązywać konflikty bez używania przemocy. Jeśli świat o nim zapomniał, my mu o nim przypomnijmy. Podpisano: Umberto Eco.
Słabości drobnego pieniądza
Taki przybysz jak ja – trochę przypadkowy i zupełnie nieprzygotowany – staje się naturalnym (i idealnym) celem nieeuropejskich żebraków. Rozmieniłem zatem pieniądze i wrzucałem do czapek, dłoni i kubeczków: mój kraj pokazał nędzy plecy, Włochy okazały ludzką twarz, więc przynajmniej drobniakami mogę się wykupić. Chociaż czasem wcale nie chodziło o pieniądze i młode chłopaki prosiły o zdjęcie. Albo próbowały rozmowy: – A, mówi pan po angielsku. Jak to dobrze, bo my italian is basic. Only: piccola moneta, signore. Ale potem, jakby onieśmieleni swoją zuchwałością, podawali tylko adres zakwaterowania, czasem kraj pochodzenia i rozmowa nagle się urywała.
Chłopak pod sklepem spożywczym, który zawodził najgłośniej, był młody, przystojny i w miarę dobrze ubrany. Gdy wrzuciłem mu monetę do czapki, natychmiast ją wyjął i schował do kieszeni. Mówił, że mieszka w ośrodku na obrzeżach miasta, rodzina w kraju, tylko jemu udało się tu dostać. I że jakoś ciągnie, tylko smutno mu, bo nie ma tu nikogo. Włosi rzadko zatrzymują się na rozmowę, a ludzie, z którymi jest zakwaterowany, nierzadko podkradają mu pieniądze. Dlatego monety skrzętnie chowa. Twierdzi, że owszem, zajmują się nim włoskie organizacje: uczą włoskiego, tłumaczą jak się zachowywać, ale pracy z tego nie ma na razie żadnej. Więc pozostało mu żebranie. Zostawiłem mu dwie ostatnie monety i życzyłem szczęścia. I z braku drobnych, kolejnych żebraków już omijałem. Dopóki przy jakiejś wystawie sklepowej nie wpadł na mnie Kenijczyk. Klepnął mnie w ramię, mówiąc, że kto jak kto, ale ja to na pewno nie jestem rasistą. Zaczął po włosku, przeszedł na angielski, ale potem ustabilizował się po francusku, albo może było w innej kolejności. Wyjął zdjęcie swojej żony rozłożonej na łóżku szpitalnym, a potem zanim się spostrzegłem włożył mi coś do kieszeni. Protestowałem, ale mówił mi, że to na szczęście. Do słonika, dołożył jeszcze żółwia i następnego słonika. Gdy już zbierałem się do odejścia, przypomniał o chorej żonie, a gdy dałem mu dziesięć euro w papierku (drobniej nie miałem) on zażądał dwudziestu. Po dłuższej wymianie zdań, nie mogąc się go pozbyć, dałem mu dwadzieścia, bo przecież nie jestem rasistą, bo czuję wstyd za mój kraj, że mam co jeść, że jestem biały… A potem wściekły, pobiegłem na dworzec, złapać pierwszy pociąg do Turynu.
Pełzający cień
W pociągu przypomniałem sobie o niedawnym zdarzeniu: gdzieś niedaleko Ferrary, mieszkańcy niewielkiego miasteczka wybudowali barykady, żeby nie wpuścić do siebie kilku rodzin uchodźców. Był wielki skandal na cały kraj, pisały o tym gazety, mówiła telewizja. Myślałem, że to wszystko staje się zbyt skomplikowane i że coraz bardziej brakuje takiego Aureliego i jego genialnych forteli. Ale już w Turynie odetchnąłem głęboko, zapominając o uchodźcach i żebrakach, bo tutaj jakby ich nie było: miasto duże i pełne niezwykłości, ludzie zrelaksowani. Na dworcu ktoś gra na pianinie Beethovena, na ulicy akordeonista wygrywa Piazzolę. Ulice zalane słońcem, ludzie mrużą oczy i wygrzewają twarze. Nikt się nie spieszy, nikt nie biega z wywieszonym jęzorem, wszystko tutaj takie radosne…
Sielanka kończy się pod filarami na via XX Settembre: podchodzi do mnie chłopak w błękitnej kamizelce Unicefu. Długo tłumaczy, że jeśli podam mu numer karty kredytowej, co miesiąc Unicef ściągać będzie z niej dwadzieścia euro, za które da się wyżywić całą rodzinę, gdzieś w Afryce. Idzie mu znacznie gorzej niż Kenijczykowi, więc się nie daję. Chwilę później odruchowo kupuję w kiosku gazetę, a tam na pierwszej stronie zdjęcie Obamy i tytuł: „Wielki strach w Ameryce”. No tak, świat się wali, a ja o tym zapomniałem. W Turynie o tym cisza: na zamku królewskim wystawa Toulouse Lautreca, na dziedzińcu trzy czarne byki w naturalnej skali. Wyglądają jak żywe i co i raz jakiś turysta wystawia kij z telefonem i robi sobie z nimi selfie. Na Pałacu powiewa włoska flaga, a poniżej flaga europejska. Wszystko zostanie na swoim miejscu, czy Trump wygra, czy przegra.
Przysiadam na ławce, żeby przeczytać. Mario Calabresi pisze w „La Repubblica” : „zwykło się nazywać dzisiejsze czasy „czasem niepewności”, jednak to, co się teraz dzieje, coraz bliższe jest „czasom niedorzeczności”. Niedorzecznością byłby Trump w Białym Domu: zwycięstwo taniego naciągacza szafującego prostymi receptami, które rzekomo gwarantują błyskawiczne rozwiązanie dla złożonych i głębokich problemów. […]. Kto dziś poważy się jeszcze […] wezwać węgierskiego premiera Orbana, do przestrzegania norm humanitaryzmu, wiedząc, że człowiek, który zasiądzie w Gabinecie Owalnym proponuje rozwiązania nieporównywalnie bardziej konfliktogenne? Pewne jest tylko to, że w rozgrywce tej znajdujemy się nieprzerwanie w defensywie, w której nie ma już miejsca na budowanie, nadzieję i współpracę. […] Jesteśmy w defensywie, bowiem zwolennicy postępu przestali dysponować przekonującym językiem zdolnym przeciwstawić się hasłom populizmu, nowym typom rasizmu, ksenofobicznym ekscesom.” I dodaje: „Potrzeba nam ludzi wysokiej próby, zdolnych odzyskać nasze wartości i domagać się ich respektowania, ale też obywateli, którzy są w stanie zachować trzeźwość umysłu i nie dać się omamić krzykom cynizmu i warcholstwu. Jeśli wygra Hillary, będzie to tylko punkt wyjścia. Wszystko inne trzeba będzie budować od nowa.”[3]
Gdy jakiś czas później usiadłem coś przegryźć na zalanym słońcem Placu Świętego Karola, natychmiast pojawiła się żebraczka. Ostatnie drobne wydałem na gazetę, nic więc dla niej nie miałem. Kelner przyniósł makaron, żebraczka jęła przeciskać się między stolikami krzycząc: „jestem głodna, moje dzieci też są głodne.” Ja też byłem głodny: nakręciłem na widelec spaghetti i jedząc patrzyłem w przestrzeń. Żebraczka gdzieś odeszła, przy stoliku obok usiadły trzy kobiety i zajęły się plotkami. Gdy mój talerz był w połowie pusty stanął nade mną wielki mężczyzna. Był postawny i silny, ręce miał żylaste. Na czarną bluzę nałożył czarną kamizelkę, jakby kuloodporną. Kamizelka miała podłużne kieszonki, jakby na amunicję. Spodnie miał też czarne, a do czarnego paska przypiętą kaburę, jakby na bagnet. Mimo że z kabury wystawał jakiś futerał, a nie rękojeść noża, kobieta przy sąsiednim stoliku pobladła. – Trochę mnie to niepokoi – powiedziała cicho do sąsiadki.
Mężczyzna w czerni postawił obok mojego stolika jakąś czarną skrzynkę. Wyglądała, jak głośnik do gitary elektrycznej. – To pewnie jakiś muzyk – uspokoiłem bladą kobietę. – Jakiś muzyk – powtórzyła koleżankom, ale za chwilę: – A jeśli w tej skrzynce jest jakaś bomba? Tymczasem mężczyzna porzuciwszy głośnik na chodniku, gdzieś zniknął. Po pewnym czasie pojawił się znowu, tym razem z lodem w wafelku. Zajadał loda i kręcąc się wokół stolików zerkał ludziom do talerzy. Ja zamówiłem kawę. Mężczyzna dokończył loda, ja upiłem łyk kawy, a wtedy on pochylił i podniósł spod mojego stolika chusteczkę do nosa. – To pana? – spytał, patrząc mi zimno w oczy. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia. On odłożył chusteczkę na mój stolik: – Na przyszły raz trzeba uważać – zasyczał. – Turyn to czyste miasto! Zgarnął głośnik i odszedł. Dopiłem kawę. Słońce schowało się właśnie za pierzeję domów i nagle ogarnął mnie przenikliwy chłód.
Fot. główna: ratusz we włoskiej Aleksandrii. Pozostałe zdjęcia pochodzą z Turynu | Piotr Porayski-Pomsta
[1] Innym słynnym aleksandryjczykiem jest Michele Ferrero, twórca „Nutelli”. Autorowi nic jednak nie wiadomo, aby ów wybitny cukiernik działał na rzecz promocji swojego rodzinnego miasta.
[2] „En Allemagne, une étude contredit les idées reçues sur les réfugiés : „Le Monde”. 15.11.2016 r.
[3] Mario Calabresi, America, la grande paura. Onda da fermare, „La Repubblica”, 8.11.2016 r.