Porayski-Pomsta: Sen o potędze dzieckiem podszyty

Gros masowego przekazu realizuje dziś owe mroczne i egoistyczne pragnienia, takie jak przemoc, pogarda, chciwość, od których demonstracji w realnym życiu musimy się powstrzymywać


Sen o potędze dzieckiem podszyty

Potrzeba siły jest biologiczna. Kto siłę ma, nie chce jej stracić, komu jej brakuje, zrobi wiele, by ją zyskać. Gdyby mysz miała taką możliwość, zapewne chciałaby być lwem, by nigdy już nie bać się kota. A tymczasem dzień i noc zmuszona jest kryć się, uciekać i drżeć o swoje kruche życie. O sile śnili zniewieściali poeci, cherlawi filozofowie, a w życie wprowadzali ją dyktatorzy, którzy okazywali się tym brutalniejsi, im bardziej niegdyś dopiekła im własna słabość. Po holokauście o krzepkim, zdrowym narodzie marzyli palestyńscy Żydzi. Amos Oz (Oz, pseudonim pisarza, znaczy „siła”) zbawienie widział w fizycznej pracy w kibucu, co miało pozwolić zapomnieć o wątłości diasporowych Żydów, ich owczej bezbronności wobec barbarzyństwa morderców. Dzisiejsi Izraelczycy kojarzą nam się już mniej z pejsami odzianych w chałaty biedaków, a raczej ze skuteczną (a nawet brutalną) siłą izraelskiej armii czy niedoścignioną skutecznością ich służb specjalnych. Budzą raczej podziw (albo oburzenie), z pewnością nie pogardę. Mysz zmieniła się w lwa.

Tymczasem w naszej wciąż spokojnej części świata, słabemu trudno przemienić się w lwa. Co prawda w Europie czynią to co pewien czas dżihadyści, lecz na szczęście sporadycznie. Na zdrowy rozum powinniśmy się z tego spokoju cieszyć i takim Izraelczykom współczuć. Zamiast tego wielokroć po cichu im zazdrościmy. W Izraelu mają dosyć przemocy i życia w ciągłym zagrożeniu, my jakbyśmy mieli jej niedosyt. Demonstracja siły, która w rzeczywistości izraelskiej jest warunkiem przetrwania, w nas uruchamia najskrytsze marzenia, a te – parafrazując Andrzeja Ledera – nigdy nie są niewinne. U siebie realizować możemy je tylko w wyobraźni bądź w jej coraz dosłowniejszej emanacji, jaką są na przykład niektóre gatunki filmu czy rodzaje gier komputerowych. Wystarczy spojrzeć na reklamy. I to nie tylko samochodów czy gier wojennych. Nawet zachwalając proszki do prania czy płyny do zmywania, korzysta się z takich słów, jak „moc”, „siła”, „zabić”, „pokonać” itp. Jednocześnie jedną z niewielu okazji dla legalnej demonstracji siły, w naszych warunkach spokojnego świata, jest samochód. Od zbiorowych manifestacji, na przykład podczas meczów piłkarskich czy ulicznych marszów,  różni się tym, że można demonstrować ją na co dzień, a zarazem i indywidualnie, tym bardziej, że ofiar – takich jak piesi, rowerzyści i im podobni –  jest  pod dostatkiem. Lecz wszystkie takie demonstracje siły są zarazem wyrazem niemocy: we wspomnianym przypadku izraelskim wymusza je beznadziejność zawiłych realiów politycznych; w odniesieniu do samochodów czy zbiorowych manifestacji nienawiści są pochodną światopoglądowego chaosu.


Czy pod podszewką każdej demokracji ukrywa się przemoc? O tym nowy numer Res Publiki. Kup już teraz w naszej internetowej księgarni.

2-15-T-cov-wer

Szeroki uśmiech i naga pięść

W życiu codziennym od publicznej demonstracji siły jako wyrazu niechęci, pogardy czy nienawiści ma nas powstrzymywać kodeks „mieszczańskiego ugrzecznienia”[1]. Zawiera on sposoby skrzętnego kamuflowania własnych niechęci i żądz. Na przykład w Wielkiej Brytanii rozpowszechniona metoda polega na przesadnie miłym stosunku do kogoś, kogo się nienawidzi. Południowcy z kolei lubią krzyczeć, gestykulować i klepać się po plecach, co często pozwala sprostać mniej lub bardziej skomplikowanym wyzwaniom współżycia. Jeśli dysponujemy tego rodzaju kodeksem zachowań, sprawa jest stosunkowo prosta: w razie konfliktu wystarczy skorzystać z wzorca, który najprawdopodobniej rozładuje napięcie. Gdy jednak żyjemy w kulturowym chaosie – a tak jest, mówiąc po gombrowiczowsku, w dojrzewającej Polsce – sprawa wygląda poważniej: pozbawiony twardego szkieletu ogólnych norm człowiek podatny jest na rozmaite bodźce, których we współczesnym świecie ma aż zanadto: telewizja, internet, prasa, reklama – ów światopoglądowy chaos skutecznie zagospodarowują  rozmaite „opiniotwórcze” źródła. Co ważniejsze, gros masowego przekazu realizuje dziś owe mroczne i egoistyczne pragnienia, czyli tak zwane fantazmaty, takie jak przemoc, pogarda, chciwość, od których demonstracji w realnym życiu musimy (lub  powinniśmy) się powstrzymać.

Zagospodarowanie fantazmatów przez masowy przekaz nie jest bezinteresowne. Jeżeli przyjąć, że miarą sukcesu komercyjnego jest dziś „klikalność”, „oglądalność” czy liczba „lajków”, to pragmatyczni producenci szukać będą przede wszystkim takich treści, które zdobędą sobie jak największą popularność. Nie ulega wątpliwości, że owe – jak pisze Oz – „plugastwa”, które na co dzień normalny człowiek upychać będzie pod kołdrą  wstydu, stają się najbardziej pożądanym i coraz powszechniejszym wytworem niezwykle popłatnego biznesu. Rozkoszujemy się nimi i dzielimy tę rozkosz z innymi, tym chętniej i mniej wstydliwe, im powszechniejsze i łatwiej dostępne stają się te rodzynki w cieście codziennej niemocy i nudy.

I tak, epatowanie, choćby w masowych hollywoodzkich produkcjach, rozwiązaniami na skróty – przykładowo przedkładanie nad proces sądowy sprawiedliwości dochodzonej siłą, traktowanie w ogóle siły jako sposobu rozładowywania konfliktów – może przez kogoś, kto dysponuje jedynie chwiejnym kodeksem zachowań zostać potraktowane na poważnie. Dziś jest to tym bardziej prawdopodobne, że ów obraz świata, w którym rządzi naga siła potęgują dżihadyści: rozpowszechniając obrazy swych potwornych zbrodni, chcą przede wszystkim wzbudzić przerażenie i popłoch. Cel swój realizują z nawiązką, gdyż wyzwalając w widzach rozkosz strachu gwarantują sobie najwyższą oglądalność:  przecież zbrodnie te każdy chce zobaczyć i się ich przestraszyć; publicznie potępić, lecz wewnętrznie wracać do nich, gdy tylko nadarzy się okazja. Przy okazji robić to może również w innym celu, mianowicie w ten sposób wyzwala się z niepewności swoich sądów, tworząc wyraźną i oczywistą granicę między dobrem a złem. A tak potworne zło, jak choćby zbrodnie ISIS, można zwalczać jedynie brutalnymi metodami.

Innymi słowy, ktoś, kto łatwo da się złapać w pułapkę przekazu przepełnionego bestialstwem i przemocą (rodem z Hollywood czy Syrii), może łatwo dojść do przekonania, że wyłącznie siłą przeciąć można szybko i skutecznie niemoc i niezdecydowanie, z jakim kojarzy się demokratyczna biurokracja. Zamiast cackać się z dżihadystami, organizując im kosztowne procesy, lepiej i skuteczniej zrzucać na nich bomby. Nie ma znaczenia, że giną przy tym  oponenci i ofiary dżihadystów i że siłowe rozwiązania tylko wzmacniają wykreowaną dychotomię, zwaną zderzeniem cywilizacji (czyli mówiąc konkretnie, nienawiść między światem „liberalnej demokracji” a „zacofanym islamem”). A tymczasem pewien znajomy Izraelczyk przekonany jest, że terroryzm finansują ci, którzy chcą na nim zarobić lub utrzymać się dzięki niemu przy władzy. Zaczął od własnego prezydenta.

Od państwa prawa do prawa silniejszego

Pogląd o wyższości siły nad biurokratycznymi korowodami kreowany jest też przez fundamentalny (neo)liberalizm, który zresztą – jak słusznie zauważa Jan Sowa – w warunkach polskich ogranicza się wyłącznie do sfery gospodarczej. Pod neoliberalną apoteozą wolności kryje się bowiem nieunikniona praktyka, polegająca na oddaniu przywileju realnej władzy w ręce jednostek silniejszych, eufemistycznie (i kłamliwie) zwanych bardziej zaradnymi, pracowitymi czy lepiej wykształconymi.  „Jest to jedna ze sprzeczności liberalizmu – pisze Jan Sowa – z afirmacji indywidualności i jednostkowej wolności czynimy fundament myślenia, ale nie obchodzą nas okoliczności, które ową indywidualność tłamszą[…][2]”.Jan Kulczyk, niedawno zmarły biznesmen, uważał na przykład, że tym, co wstają wcześniej, uczą się i pracują więcej, należy się więcej. A więc też, w domyśle, mają większe prawa. Nie jest to bynajmniej  nadinterpretacja, tylko efekt choćby pobieżnego przyjrzenia się etyce wielkiego biznesu. Wśród spektakularnych przejawów przekonania, że pieniądze stawiają ponad prawem jest masowe wyprowadzanie zysków do rajów podatkowych. Duży może więcej. Być może stąd bierze się w biednych krajach ów opętańczy pęd do wielkich, mocnych samochodów. Może też dlatego tak częsta jest u nas agresja słowna, ilekroć najniewinniejszy spór kwitowany jest szczerym: „bo cię zaj…”. To jednak co innego niż przesadna brytyjska uprzejmość.

W ten sposób neoliberalne realia kreują mit człowieka silnego. Ponieważ zgodnie z liberalną logiką można być albo na wozie, albo pod wozem – innej możliwości w zasadzie nie ma. Owym silnym człowiekiem nie będzie w dzisiejszym świecie opalony izraelski kibucnik, lecz człowiek bogaty, ergo posiadający realną władzę. A ponieważ ogromna część Polaków nie tylko funkcjonuje w światopoglądowym chaosie, ale też nie ma najmniejszych szans zdobycia bogactwa (może tylko obserwować jego bezwstydną demonstrację u innych), to siłą rzeczy należy do przegranych. A więc takich, którzy o realnej sile mogą tylko pomarzyć lub podziwiać ją w telewizji czy w internecie. Ich cierpienie jest prawdziwe. Jednoznaczny przekaz, mówiący, że trzeba „stać się kimś” – człowiekiem bogatym, wpływowym politykiem czy choćby gwiazdą futbolu – tylko potwierdza przekonanie tych ludzi, że  należą do ”gorszego sortu”. Jak pisze Leder:  „ludzie ci są […] niedostrzegalni, a [ich] podstawowym motywem jest […] chęć zaistnienia […], potrzeba uznania[3]”. Wystarczy szepnąć słówko, a zakipią z nienawiści i nareszcie objawią swą moc.

Bunt mas

I właśnie od pewnego czasu na horyzoncie pojawia się światełko nadziei: kiedy „lemingi” wyżywają się w swych błyszczących SUVach, „biedota” jednoczy się wokół symboli potęgi: jeszcze niedawno tylko przy okazji piłkarskich meczów, dziś coraz powszechniej w manifestacjach nienawiści. Kanalizowana przez cynicznych polityków potrzeba siły – współgrająca z potężnym ładunkiem tłumionej nienawiści – podsycana jest z rynkową bezwzględnością przez medialno-marketingowy przekaz. Przekaz kreowany – powtarzam – wyłącznie w celach merkantylnych. W tym sensie antyliberalne, agresywne postawy narodowców, są naturalnym dzieckiem samego liberalizmu.

Jednoczenie warstwy ludzi wyklętych przez liberalizm tworzą  grupy „narodowe”, co daje im poczucie realnej mocy. Nie zdobędą co prawda bogactwa, ale przynajmniej mogą szczerze i grupowo nienawidzić i wzbudzać strach. Nie można wykluczyć, że któregoś dnia ludziom tym nie wystarczy palenie kukieł na publicznych placach i dobiorą się do skóry wszystkim „wrogom ojczyzny”. Podobnie – choć to bardziej wątpliwe – ich wielki napór któregoś dnia może zachwiać, a nawet zburzyć system, który dopuszcza, aby 1% ludności ziemi posiadało połowę jej majątku. W żadnym wypadku jednak wyładowanie zalegających złogów frustracji nie zaspokoi jakiejkolwiek z ich rzeczywistych potrzeb, takich jak stabilność życiowa, wyższe dochody czy większe bezpieczeństwo. Tylko bardzo nieliczni dołączą do tak zwanych elit (biznesowych lub politycznych), które dadzą im więcej władzy i zdolności decydowania o własnym losie. Dla przeważającej większości, jedyną nagrodą pozostanie rozkosz zemsty, owej satysfakcji z poniżania, o której pisze Leder: „trzeźwe spojrzenie na historię ludzkości pokazuje, że pogarda wobec tych którzy są niżej […], we wszystkich kulturach i epokach stanowiły podstawowe źródło satysfakcji i radości […]. W gruncie rzeczy nienawiść i pogarda wobec tych, których postrzega się jako gorszych od siebie i wrogich może zastąpić wszystkie inne źródła satysfakcji.”


O NATO, przemocy w demokracji oraz wodzie w mieście piszemy w najnowszych numerach Res Publiki Nowej, Visegrad Insight oraz Magazynie Miasta, które są już dostępne w naszej księgarni!

3-okladki-wiosna-2016

 


Łagodny potwór

Albowiem rzeczywista siła i władza mieszka gdzie indziej. Nie jest specjalnie umięśniona ani opalona i nie wykrzykuje nienawistnych haseł. Przeciwnie, cały czas się uśmiecha, głaszcze, dogadza. Świadomie lub nie, nie wspomina o tym ani dzisiejsza władza, ani jej oponenci. Prawdziwe niebezpieczeństwo zarówno dla narodów, a raczej społeczeństw, jak  i wszystkich z nas w ogóle czai się bowiem gdzie indziej i jest znacznie trudniejsze do zidentyfikowania niż esbecy, koderzy i inni „lewacy” czy – z drugiej strony – pisowcy. To zagrożenie  dla chwiejnego już dzisiaj systemu demokracji parlamentarnej jest realne: już teraz rządy „suwerennych krajów”, a w konsekwencji ich społeczeństwa terroryzowane za pomocą giełdowych indeksów, prognoz wzrostu, gróźb delokalizacji itp… Nie pomoże zniszczenie UE ani dziecięcy sen o imperium międzymorza: rządy „suwerennych państw” stają się dziś zakładnikami „ekspertów”, „benchmarków”, „think thanków” i im podobnych, z czego nawet wstrętny Putin zdaje sobie sprawę i o czym tylko północnokoreański reżim Kim Dzong Una nie chce słyszeć.

Włoski lingwista i badacz kultury, Raffaele Simone twierdzi, że ta piekielna machina, która trzęsie i miota dzisiejszym światem spełnia starą przepowiednię Tocqueville’a o nadejściu władcy absolutnego, zdolnego „bezpośrednio rządzić każdym obywatelem i każdego prowadzić za rękę[4]”. Moc tego nowego władcy pochodzi stąd, że nie okazuje on nigdy swej prawdziwej twarzy bezwzględnego dyktatora. Przeciwnie: jego emanacją jest zawsze uśmiechnięta maska potwora gotowego spełnić każdą zachciankę. Simone wyjaśnia, że ów łagodny – jak go nazywa – potwór, który dostarcza nam rozrywki i emocji, a zarazem coraz szczelniej wypełnia nasze życie, jest bezpośrednią emanacją znacznie bardziej ponurej rzeczywistości, którą nazywa ultrakapitalizmem: czymś, co “nie podlega de facto żadnej kontroli politycznej i jest w stanie dyktować warunki rządom często złożonym z jego agentów […] akumuluje zyski usidlając i tyranizując własną klientelę […]”. W ten sposób – twierdzi Simone – “obywatele, przerobieni na klientów […] skazanych na życie w niedojrzałości […] nie potrafią już wyzwolić się ze spirali radosnej i wystawnej konsumpcji, ponieważ stała się ona jednym z fundamentalnych mechanizmów zglobalizowanego życia, ich życia.[5]

Nie jest tak, że potwór nie drażni: jego uśmiechniętą maskę marzący o sile i jedności słabeusze niejasno dostrzegają i pozornie chcą zwalczać. Tak im to tłumaczy dzisiejsza władza: wcieleniem owej maski zła mają być obecnie „wrogowie ojczyzny”. W swej naiwności nie widzą jednak, że jako nienasyceni konsumenci wytworów masowej kultury na pożarcie dostają niewłaściwe ofiary. I, że rozkoszując się perspektywą zemsty, poprawiają jedynie nastrój potworowi, który nie tylko wodzi za nos „patriotów” i ich politycznych prowodyrów, ale już dziś myśli, jakimi fantami i obrazami zaspokoić ich w przyszłości. Wie, że oni wszystko kupią: dziś biegną walczyć o Polskę na trybunach piłkarskich stadionów, jutro rozeprze ich duma na widok naszych F-16 nad syryjskim niebem. Co zrobią pojutrze? Cokolwiek to będzie, potwora ucieszy: wachlarz produktów jest praktycznie niewyczerpany: igrzyska, wojna, ekologia czy fun. Kredyt na te wszystkie uciechy pozostanie zawsze otwarty i nielimitowany.

Obraz za DontSpeakSilent.


Piotr Porayski-Pomsta – absolwent Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW, tłumacz, prozaik, podróżnik. Autor powieści pt. „Oblężenie” (2010) i zbioru opowiadań pt. „Wycieczka” (2015), przekładu eseju prof. Raffaele Simone pt. „Łagodny potwór – dlaczego Zachód odchodzi od lewicy”. Na ukończeniu zbiór reportaży z kilku podróży do Etiopii pt. „Dziennik Habasza”. Współpracuje z belgijskim „la Revue Nouvelle” i „Krytyką Polityczną”.


[1] Tak mieszczański savoir-vivre określa  z nutą ironii Amos Oz (w  “Opowieść o miłości i mroku”,  przekład Leszek Kwiatkowski,  Muza 2005)

[2] Jan Sowa, Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości, WAB 2015, str. 203

[3] Andrzej Leder, Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2013, str. 195

[4] Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, przekład Marcin Król, PIW 1976, Str. 453

[5] Raffaele Simone, Łagodny potwór (tytuł oryginału Il Mostro mite, Elefanti Garzanti 2008), przekład Piotr Porayski-Pomsta, niewydane

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa