Przyszłość rodzi się pod piramidami?
Mohamed Mursi to pierwszy cywil, a zarazem pierwszy islamista na stanowisku prezydenta Egiptu. I choć jego zwolennicy triumfują, w kraju nadal trwa polityczny klincz - efekt konfliktu paradygmatów, któremu warto się przyglądać, bo może być […]
Mohamed Mursi to pierwszy cywil, a zarazem pierwszy islamista na stanowisku prezydenta Egiptu. I choć jego zwolennicy triumfują, w kraju nadal trwa polityczny klincz – efekt konfliktu paradygmatów, któremu warto się przyglądać, bo może być inspirujący także dla nas.
Uśmiechnięty żołnierz z karabinem trzymający małe dziecko – na takie plakaty można natknąć się w wielu miejscach Kairu. Rządząca krajem armia daje do zrozumienia, że tylko ona jest gwarantką spokojnego życia. Plakaty wiszą m.in. u bram rozległych kompleksów wojskowych, które rozciągają się w sercu miasta, przy potężnej arterii łączącej lotnisko z centrum Kairu.
Spędzam w stolicy Egiptu ponad dwa tygodnie czerwca 2012 roku. To burzliwy czas. Na szczęście nie tak niebezpieczny jak w 2011 r., gdy w starciach na placu Tahrir ginęły dziesiątki ludzi. Teraz trwa wielka polityczna gra. W drugiej turze wyborów prezydenckich starli się Mohamed Mursi (Bractwo Muzułmańskie) i Ahmed Szafik (wojskowy, były dowódca lotnictwa, ostatni premier mianowany przez Hosniego Mubaraka). Parę dni przed głosowaniem trybunał konstytucyjny unieważnił zeszłoroczną procedurę wyboru dużej części posłów, co – zdaniem armii – jest równoznaczne z rozwiązaniem zdominowanego przez islamistów parlamentu. Z tą interpretacją nie zgodził się tamtejszy marszałek Sejmu (z nominacji Bractwa Muzułmańskiego). Ogłosił, że parlament mogą rozwiązać jedynie obywatele, w referendum. Jakby tego było mało, tuż po zamknięciu lokali wyborczych armia zmieniła tymczasową konstytucję, ograniczając zakres władzy prezydenta.
Potem nastąpił czas suspensu. Przez cały tydzień Egipt czekał na oficjalne wyniki wyborów. Media wskazywały (na podstawie danych z komisji), że wygrał Mohamed Mursi. Ale zwolennicy Szafika też byli pewni zwycięstwa. W dodatku podana przez media plotka głosiła, że poprze go armia. Gdyby tak się stało, Egiptowi mogłaby grozić rewolucja. I to znacznie poważniejsza niż rok temu, bo tym razem wywołana nie przez zbuntowaną młodzież na Tahrirze, a przez znacznie silniejszych islamistów w całym kraju. Może właśnie po to, by nie dopuścić do wybuchu, trwały zakulisowe targi, których echa od czasu do czasu docierały do mediów. W niedzielę (24 czerwca) jeden z saudyjskich portali podał, że armia podzieliła się w końcu władzą z Bractwem Muzułmańskim: w zamian za prezydenturę dla Mursiego wojsko miało zachować wpływ m.in. na resorty siłowe. Tego samego dnia po południu Mohamed Mursi został oficjalnie ogłoszony zwycięzcą wyborów.
Na miejscową politykę dodatkowo kładzie się cień Stanów Zjednoczonych. Waszyngton finansuje tutejszą armię (Egipt jest drugim po Izraelu największym beneficjentem pomocy Amerykanów – dostaje od nich nawet do 2 mld dolarów rocznie). I naciska na respektowanie werdyktów demokracji, co w praktyce oznacza wsparcie dla islamistów.
Sytuacja polityczna nie jest jednak czarno-biała. Nie da się jej sprowadzić do konfliktu wojska z islamistami. Aktorów jest więcej. Rewolucjoniści z Tahriru kontestują zarówno armię, jak i Bractwo Muzułmańskie – tyle że do tej pory nie skupili się wokół jednego szyldu czy przywódcy. Wielkim zaskoczeniem pierwszej tury wyborów prezydenckich był znakomity wynik Hamdina Sabbahiego, którego post-naserowskie poglądy można określić jako miksturę nacjonalizmu i socjalizmu. Sabbahi był trzeci w skali kraju, ale – co znaczące – wygrał w Kairze i Aleksandrii. Być może to on jest obecnie najlepszym kandydatem na przyszłego lidera lewicy i liberałów z placu Tahrir. Ważną siłą są Koptowie, 10-procentowa chrześcijańska mniejszość, która obawia się islamistów, dlatego w drugiej turze głosowała raczej na Szafika, choć wielu jej przedstawicielom (zwłaszcza młodym) prawdopodobnie bliżej jest do radykalnie anty-wojskowego obozu rewolucji.