Miejskie rewolucje bywają gorsze niż miejskie reakcje
Nikt nie jest idealny – od przyjęcia takiego założenia można rozpocząć dyskusję o kiełkujących w Polsce ruchach miejskich. Sprzeciw wobec polityki niezrównoważonego rozwoju, inwestowania bez planowania, tworzenia nowego miasta bez zwracania uwagę na jego dotychczasową […]
Nikt nie jest idealny – od przyjęcia takiego założenia można rozpocząć dyskusję o kiełkujących w Polsce ruchach miejskich. Sprzeciw wobec polityki niezrównoważonego rozwoju, inwestowania bez planowania, tworzenia nowego miasta bez zwracania uwagę na jego dotychczasową tkankę, konsultacje społeczne, legitymizujące już dawno postanowione pomysły władz – to wszystko zjawiska, które miejskie aktywistki i aktywiści znają aż za dobrze. Nic zatem dziwnego, że zwierają szyki i wspólnymi siłami chcą znaleźć tak intelektualne, jak i praktyczne narzędzia do tego, by miejska demokracja ożywała częściej niż raz na 4 lata, przy okazji wyborów samorządowych. Ożywienie to zbiegło się w parze z rozkwitem wielu, oddolnych ruchów społecznych, najczęściej pozostających na poziomie akcji w rodzaju „byle nie na moim podwórku”. Przykład stowarzyszenia „My-Poznaniacy” pokazuje jednak, że nie zawsze tak być musi i że wspólnymi siłami takie ruchy mogą wbić szpilę w dotychczasowy, często gęsto przyjmujący znamiona oligarchii polityczny układ sił w miejskich ratuszach.
Krytyka tego typu ruchów, która objawiła się po Kongresie Ruchów Miejskich, przyjęła dwojaką formą. Z jednej strony głos zabrało środowisko poznańskiego Rozbratu, które tekstem Jarosława Urbańskiego zwróciło uwagę na średnioklasowe pochodzenie sporej części grup, biorących w nim udział, co jego zdaniem wiąże się z niedostrzeganiem związku przyczynowo-skutkowego między trapiącymi polskie miasta problemami (inwestycyjna „wolna amerykanka”, depopulacja) a zjawiskami takimi jak balcerowiczowski model transformacji, deindustrializacja czy też stosunki własnościowe.
Na oskarżenia te w jakimś stopniu odpowiada tekst Kacpra Pobłockiego, który na stronach “Res Publiki Nowej” wskazuje na niejednolitość ruchów miejskich. Niemałe znaczenie odgrywają w nich reprezentacje różnego rodzaju „forów rozwoju”, często (acz nie zawsze) nadal zafascynowane bardzo produktywistycznym podejściem do rzeczonego rozwoju, opierające go na ściganiu się na ilość i wysokość wieżowców albo na stopień dokończenia miejskich obwodnic, budowanych nierzadko z dość sporym naruszeniem lokalnych ekosystemów i rozbijaniem sąsiedzkich społeczności. W tej wizji rozwoju miasta braki w uwzględnianiu społecznych potrzeb i przyzwolenie na zostawianie „niewidzialnej ręce rynku” (w praktyce – inwestycyjnemu bezhołowiu) istotnych elementów jakości życia miejskiej wspólnoty. W szczególności problem ten pojawił się przy okazji kwestii mieszkaniowej i dyskusji nad tym, ile pozostawić w niej prywatnym deweloperom, a ile poddać planowemu rozwojowi, na przykład za pośrednictwem budownictwa komunalnego.
Trudno jednak oczekiwać, że na inauguracyjnym spotkaniu ludzi z całej Polski od razu padną jednoznaczne odpowiedzi na tego typu pytania. Bardzo prawdopodobne – taką diagnozę stawia na witrynie „Krytyki Politycznej” Joanna Erbel – że wcześniej czy później będzie musiało dojść do wyklarowania wspólnej wizji „miasta dla ludzi”, co spowoduje odpadnięcie grup, ograniczających się jedynie do technokratycznego zarządzania inwestycjami. Będzie to moim zdaniem proces postępujący, ale nieuchronny, jeżeli ruch miejski stać się ma polityczną grupą nacisku, korzystającą z efektu skali dla promowania wizji zrównoważonego, społecznie wrażliwego miasta. Nie powinno jednak dziwić, że wizji tegoż jest więcej – inną reprezentują decydenci z Wiejskiej, inną – zasiadający w ratuszach, jeszcze inne rozliczne, formalne i nieformalne, organizacje pozarządowe. Musimy poczekać jeszcze chwilę na stwierdzenie, która promowana przez różne ośrodki wizja polis okaże się głównym nurtem, które zaś ulegną marginalizację. Drogę tę przechodzą każde, mozolnie wykluwające się ruchy społeczne i polityczne, dość wspomnieć bliską mi zieloną politykę, pół wieku jeszcze nieistniejącą, 40 lat temu zaś dopiero kiełkującą.
Inne krytyczne spostrzeżenia formułuje Xawery Stańczyk w swym tekście „Konserwa u bram”. Mam z nim problem, bowiem trudno mi na bazie osobistych doświadczeń w obcowaniu z polityką miejską zgodzić z teoretycznymi założeniami tekstu. Mając w pamięci miejskie ruchy antyautostradowe, boje wokół Pola Mokotowskiego, które miało być okrojone z powodu zakusów deweloperów, czy też analogicznego sporu wokół Jeziorka Czerniakowskiego, któremu grozić może ekologiczna degradacja trudno mi przekonać się do tego, że tego typu spory wpisują się w sferę postmaterialnych rozważań średnioklasowych mieszczuchów. Prawo dostępu do zieleni nie jest jakimś abstrakcyjnym problemem dla osób starszych, dla których poruszanie się po mieście, nawet środkami komunikacji zbiorowej, pozostaje ograniczone. Świeże powietrze nie jest abstrakcyjnym problemem dla tych 1022 do 1410 mieszkanek i mieszkańców stolicy Polski, które według „Raportów o stanie zdrowia mieszkańców Warszawy” mogły umrzeć w latach 2004-2007 z powodu narażenia na nadmierne narażenie na pył PM10, szczególnie intensywnie występującego przy ruchliwych, miejskich drogach.
Koncept „jakości życia”, jako podstawowego miernika rozwoju miasta nie musi zatem służyć li tylko mierzeniu zadowolenia „klasy kreatywnej”, która coraz częściej zmienia się w pracujący na niestałych umowach o pracę prekariat, ale wyznaczać standardy sprawiające, że na walkę z wykluczeniem popatrzy się szerzej, niż jedynie na zapewnienie materialnych podstaw do egzystencji. W wizji tej liczy się zarówno prawo do mieszkania jak i na przykład program „kawa za złotówkę”, który wyciąga z domów osoby starsze na Żoliborzu. Nie widzę w promowaniu odciążającej miejskie drogi jazdy na rowerze albo obronie „Dotleniacza” Joanny Rajkowskiej zagrożeń, o których pisze Stańczyk. Podane przez niego przykłady niszczącej miejskie obywatelstwo strategii „byle nie w moim ogródku”, w starciu z konceptem „jakości życia” nie przechodzą moim zdaniem testu na kołtuńską zaściankowość.
Broniący się przed mostem innym niż pieszo-rowerowy Żoliborz czy marzący o deptaku na Świętokrzyskiej nie są zwolennikami miejskiej wsobności, wrogiej obcości reprezentowanej przez dojeżdżających do stolicy ludzi mieszkającej w obrębie aglomeracji – zapewne intencje stojące za ich propozycjami są tak różne, jak różne są osoby zamieszkujące nowoczesne polis. Bardziej w ich egoizm wierzyłbym w podskórną chęć zachowania lokalnej tożsamości, która wbrew ideologii bezalternatywności nie musi kłócić się z rozwojem. Kiedy popatrzymy na miejskie dokumenty, takie jak strategia rozwoju transportu w Warszawie, znajdziemy w niej jasne zobowiązanie miasta do redukowania poziomu ruchu samochodowego w centrum. Czy mieszkanki i mieszkańcy prawego brzegu Wisły, o których martwi się Stańczyk, nie poruszają się pieszo, rowerem bądź tramwajem? Skoro 70% osób w stolicy – jak wskazują badania – korzysta z komunikacji zbiorowej, mamy nadal za punkt odniesienia uznawać kierowcę samochodu? Czy osoba spoza Warszawy nie może liczyć na to, że na jej obrzeżach przesiąść się będzie mogła na parkingu Park&Ride (o stanie realizacji tego projektu można rzecz jasna dyskutować) do autobusu, metra albo tramwaju? Czy wzorujące się na sporej części miast rozwiązania, kreujące inne od samochodowych potrzeby transportowe, mają być skażone konserwatywnym znamieniem?
Gdybym miał szukać pułapek płytkiego, miejskiego egoizmu, szukałbym ich raczej gdzie indziej. W obrębie Żoliborza na przykład – w postawie lokalnej spółdzielni, która sukcesywnie wyrzucała z rejonu Placu Wilsona pozabankowe formy działalności gospodarczej. Warto przypomnieć jednak, że i kooperatyzm lokował się przez lata w obrębie progresywnej polityki, a wśród jego działaczek i działaczy nie brakowało postępowej inteligencji. Tradycja to chwalebna i gdyby żoliborska spółdzielnia rzeczywiście kierowała się tradycją (jeden z wyznaczników konserwatyzmu), życie społeczne i kulturalne w dzielnicy raczej by rozkwitało niż ulegało rozkładowi, przynajmniej do czasu otwarcia Fortu Sokolnickiego. Podobnie w dyskusji na temat ciszy nocnej, będącą gorącą osią sporu na linii lokalna społeczność – właściciele oraz osoby bywające w należących do nich klubach pojawiają się głosy, że konflikt ten przybiera minimalnie, ale jednak mniejsze formy na Pradze Północ, słynącej obok biedy i niższej o kilka lat od warszawskiej średniej długości życia także z dużej wsobności lokalnych społeczności.
Być może zatem to nie konserwatyzm jest największą zmorą, jaka dotknąć może nasze miasta? Jeśli konserwatyzmem nazywa się przekonanie o tym, że warto zachowywać dotychczasową tkankę miejską i architektoniczny sznyt różnorodnych pod tym względem warszawskich ulic, to pod tak rozumianym konserwatyzmem miejskim podpisuję się obiema rękoma. W żaden sposób nie oznacza on automatycznego konserwatyzmu w sprawach światopoglądowych – nie jest ideologią, ale swego rodzaju intelektualnym nawykiem, każącym zastanowić się dwa razy, czy każda inwestycja w rodzaju bloku umieszczonego w klinie napowietrzającym albo mostu, położonego w niekorzystnym miejscu (Tamka przy Moście Świętokrzyskim okazała się dość ciężko znosić jego sąsiedztwo) automatycznie kwalifikuje się jako postęp z racji swej nowości. Nie oznacza to, że ten tok myślenia blokuje każde ulepszenie miasta, ale jest jedną z uprawnionych opinii, której wypowiedzenie może przyczynić się do znalezienia kompromisu akceptowalnego dla możliwie jak największej części stron sporu o miasto. Dla przykładu na Świętokrzyskiej można wytyczyć buspas, a parkingi przenieść pod ziemię, robiąc miejsce dla większej ilości drzew i małej architektury. To jedna z opcji, którą warto rozważyć – nie pierwsza i nie ostatnia, jaka w dyskusji na ten temat padnie.
Bramy miasta – moim zdaniem – nie zamykają obrończynie i obrońcy rzekotkowych stawów czy osoby preferujące drobne rzemiosło i osiedlowe sklepiki zamiast supermarketów. Bramy miasta zamyka ludzki egoizm i niechęć do innego człowieka. To tak jak z patriotyzmem – przywiązanie do mniejszej lub większej ojczyzny nie musi automatycznie oznaczać ksenofobii i uznawania siebie za pępek wszechświata. Obraźliwych w stosunku do „przyjezdnych” komentarzy na forach miejskich miast nie brakowało i wtedy, gdy o ruchach miejskich nikt nie śnił. Lewica czy szerzej – ruchy progresywne – mają przed sobą za zadanie zmierzyć się z miejską tożsamością, wykuwającą się między innymi w dialogu z miejską przeszłością. Rezygnacja z takiego dialogu może skończyć się niczym Brasilia Le Corbousiera – miasto, które w teorii wypada znacznie lepiej, niż w praktyce.
Artykuł stanowi polemikę z tekstem Xawerego Stańczyka Konserwa u bram.