Wszystkie odloty
Znany w Polsce przede wszystkim z politycznego „Boskiego” Paolo Sorrentino powraca z filmem bardzo emocjonalnym, bardzo pięknym i bardzo dziwnym. Nie dajmy się jednak zmylić dekoracjom: była gwiazda rocka polująca na nazistowskiego zbrodniarza ma nam […]
Znany w Polsce przede wszystkim z politycznego „Boskiego” Paolo Sorrentino powraca z filmem bardzo emocjonalnym, bardzo pięknym i bardzo dziwnym. Nie dajmy się jednak zmylić dekoracjom: była gwiazda rocka polująca na nazistowskiego zbrodniarza ma nam więcej do przekazania niż wskazywałby makijaż
Z przykrością muszę zacząć recenzję tego filmu od narzekania. Moje naprawdę duże zastrzeżenie nie ma wiele wspólnego z pracą reżysera ani aktorów, ale przysłowiową już kreatywnością polskich dystrybutorów. Z niezrozumiałych przyczyn oryginalny tytuł najnowszego obrazu Paolo Sorrentino zamienił się z kluczowego dla odbioru całości „This Must Be the Place” na nieznośnie tandetne „Wszystkie odloty Cheyenne’a”. Pierwotny tytuł nie wziął się przecież znikąd – chodzi w nim oczywiście o nawiązanie do tytułu piosenki kultowych The Talking Heads. Frontman zespołu David Byrne w jednym z wywiadów powiedział o tej piosence, że „składa się niemal w całości z niezwiązanych ze sobą zdań, które mają w sobie wielki ładunek emocjonalny, ale nie budują żadnej spójnej narracji”. Tak jest z tym filmem – składające się na niego dziwaczne epizody układają się w jakąś fabułę, jednak ogląda się go bardziej jak zbiór scen niż jednolitą całość. Zamiast jednak wyboru reżysera (który można by przetłumaczyć na polskie „To musi być tutaj”) dostaliśmy nic nie mówiącego potworka. Szkoda, że tak się stało, bo film zasługuje na więcej.
Zostawmy jednak w spokoju to dystrybutorskie potknięcie. Główny wątek „Wszystkich odlotów” to w gruncie rzeczy bardzo klasyczna historia o synowskiej zemście. Cheyenne przy okazji pogrzebu ojca dowiaduje się o jego oprawcy, który znęcał się nad nim w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Chcąc odkupić swoje winy wobec własnej rodziny i wobec chłopca, który pod wpływem jego muzyki popełnił samobójstwo, Cheyenne wyrusza ze swojej angielskiej posiadłości w podróż po dziwacznej, sfilmowanej popkulturowym obiektywem Ameryce. Zaludniają ją postaci powyjmowane z zupełnie różnych kontekstów – łowca nazistów, mający parodiować Szymona Wiesenthala, czy grany przez Shea Wighama Ernie Ray, ucieleśniający chyba każdy stereotyp związany z amerykańskim maczyzmem.
Nawet tytułowy Cheyenne jest niemal idealną kopią wokalisty The Cure, Roberta Smitha, z tą różnicą, że kariera Cheyenne’a skończyła się już na dobre. Gratulacje należą się Seanowi Pennowi, który gra tutaj rolę zupełnie dla siebie nietypową. Oprócz samego finału na ekranie cały czas widzimy go poddanego całkowitej transformacji – w białym makijażu, z cieniem na oczach, czerwonej szmince, ogromnej czarnej trwałej i obcisłych czarnych ubraniach. Cheyenne to zniszczony alkoholem i narkotykami, ale jednocześnie kompletnie zdziecinniały (czy raczej nigdy nie wydoroślały) wrak człowieka. Widać to w jego charakterystycznym, kulejącym chodzie i słychać w cienkim, jękliwym głosie. Z upływem czasu dostrzegamy jednak, że jest kimś więcej niż tylko cierpiącym na depresję, zmanierowanym eksgwiazdorem – okazuje się być wrażliwym, delikatnym człowiekiem. W jednej ze scen rozmawia z nowo poznaną kobietą o swoim heroinowym nałogu. Kiedy ta pyta go, czemu wciągał zamiast dawać w żyłę, z uderzającą szczerością odpowiada, że boi się igieł. Porusza też scena erotyczna między Cheyennem a jego żoną (świetna Frances McDormand), która nie pokazuje nic, ale mówi wszystko. Takich niespodziewanie ujmujących momentów jest w tym filmie wiele, i chociażby dla nich warto poświęcić mu czas.
Końcowe sceny „Wszystkich odlotów” nie przynoszą jednak jednoznacznego rozwiązania. Zaraz po sobie oglądamy Cheyenne’a torturującego oprawcę swojego ojca i godzącego się z matką chłopaka, który pod wpływem jego muzyki popełnił samobójstwo – ale nie o spójność i konsekwencję tu chodzi. Życie nie układa się przecież w spójne fabuły, a emocje nie poddają się prawom logiki. Karmieni filmami i książkami chcielibyśmy wierzyć w jakąś wewnętrzną logikę świata, ale szukanie jej musi skończyć się porażką. Lepiej po prostu znaleźć w nim swoje miejsce. Sorrentino zrobił film właśnie o tym.
***
Paolo Sorrentino, „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, 2012, premiera: 16 marca