Wszyscy wszystkich
Sprawa Gabrielle Giffords (strzelano do niej podczas spotkania z wyborcami 8. stycznia) wywołała w Ameryce podobne reakcje jak łódzka strzelanina z 19 października zeszłego roku: wszyscy obwinili wszystkich, ale nikt się niczego nie nauczył. Komentatorzy […]
Komentatorzy ze skrajnej prawicy twierdzą, że liberałowie zachowują się obrzydliwie, przypisując polityczną wartość ludzkiej tragedii. Podobnie jak u nas, mimo żałobnych łez zdążyli jednak przejrzeć na oczy i wpisać strzelaninę we wszechobecną liberalną agendę (politykę miłości, przemysł nienawiści). Przykładem niech będzie Rush Limbaugh, który twierdzenia o nadmiernym zaostrzeniu języka debaty publicznej odpiera, mówiąc, że „nie zdziwiłby się, gdyby ktoś w administracji Obamy albo Federalnej Komisji do spraw Komunikacji (odpowiednik KRRiTV) miał na taką okazję gotową ustawę”, która miałaby „wykluczyć ich politycznych przeciwników z mediów pod pozorem ich regulacji”. Niemal te same słowa wypowiedział najbardziej wpływowy pajac amerykańskiej prawicy, Glenn Beck. Lewicowy spisek (trzeba przyznać, że dosyć wyrafinowany) ma się zatem dobrze, tradycyjne wartości pozostają niepokalane.
Druga strona nie zachowuje się lepiej. Liberałowie w automatycznym odruchu za wydarzenia z ósmego stycznia obwinili Glenna Becka i Sarę Palin (znów nadmierne zaostrzanie dyskursu). Z reguły takie zachowania widać po drugiej stronie sceny, ale jeszcze zanim zabrano ofiary z miejsca tragedii, można było na Twitterze przeczytać, że „Winny jest Glenn Beck” (Jane Fonda). Dowodów na związek agresywnej retoryki nowego amerykańskiego populizmu z działaniami Jareda Loughnera (strzelca) oczywiście nie ma i nie będzie. Kanapowa histeria w stylu „Tea Party powystrzela nas wszystkich” jest idiotyczna, ale jeszcze głupszy jest mechanizm, który prowadzi do skojarzenia między Loughnerem a Tea Party. Nie stoją przecież za takim połączeniem żadne realne przesłanki (jakiś internauta dogrzebał się do jego listy lektur, na której znalazła się Ayn Rand – tyle, jeśli chodzi o dowody), ale wyłącznie zła wola – skoro strzelił do Demokratki, to bez wątpienia jest prawicowym siepaczem. Z dużą dozą pewności twierdzę, że był raczej niezrównoważonym psychicznie człowiekiem. Niewykluczone, że Ayn Rand przechyliła szalę, ale trudno byłoby Loughnera winić – to książki tak złe i głupie, że trudno podczas ich lektury nie pomyśleć o przemocy.
Wawrzyniec Smoczyński w dotyczącym rzeczonej strzelaniny komentarzu (ostatnia „Polityka”, s. 10) napisał, że „poza kulturą polityczną Stany i Polskę różni jednak niewiele – podłożem obu zbrodni jest polaryzacja polityczna”. Według mnie żadnej różnicy w kulturze politycznej nie ma – i Amerykanie mają swoich oszołomów, i my swoich, prawdopodobnie w identycznych proporcjach do reszty społeczeństwa. Co prawda o tych zagranicznych mniej się słyszy, bo ich gadanina raczej nie trafia do polskich mediów (bo i kto by to czytał czy oglądał?), ale to przecież nie znaczy, że ich nie ma. Można wierzyć mi na słowo – są tacy sami jak nasi, tyle tylko, że znają angielski i mają w domu broń palną.
Jaką lekcję można zatem wyciągnąć z całego wydarzenia? Lekcja o tym, że „warto rozmawiać” i odpuścić agresywny dyskurs jest oczywiście najważniejsza ze wszystkich, ale chyba nie do nauczenia w najbliższym czasie, jeśli w ogóle kiedykolwiek. Od agresywnej metaforyki nie da się chyba w polityce uciec: budzi ona za duże emocje (w końcu w rękach PiS i PO, tudzież Republikanów i Demokratów spoczywają losy całych cywilizacji) żeby to było możliwe.
Przychodzi mi do głowy inny, łatwiejszy do wprowadzenia w życie wniosek: ludzie nie powinni mieć dostępu do broni palnej. Co prawda wprowadzenie w Stanach Zjednoczonych równie restrykcyjnego systemu pozwoleń na broń jak w Polsce jest politycznie niewykonalne (a już na pewno nie w krótkim terminie), ale wydaje mi się czymś absolutnie oczywistym. Kontrolowanie wolności słowa i przytępianie dyskursu to sprawa trudna, kosztowna i moralnie wątpliwa (nawet jeśli zabraniamy Glenna Becka albo Rafała Ziemkiewicza), ale kontrolowanie dostępu do broni – już prostsza. W Arizonie (stan, w którym postrzelono Giffords) każdy, kto skończył 21 lat, może pójść do Wal-Martu, kupić karabin i legalnie nosić go za pazuchą. Żadnych pozwoleń. Tak liberalna polityka wobec broni palnej musi skończyć się tragedią.
Politycy i ich entuzjaści zawsze będą na siebie krzyczeć i nawzajem się obrażać, ale lepiej dla wszystkich, jeśli będą robić to bez pistoletów poupychanych pod płaszczami. Skoro nie stać nas na porządną rozmowę, to przynajmniej ograniczmy się do bójek zamiast strzelanin.