Wikileaks – przybrudzona rzeczywistością legenda
W ciągu ostatnich miesięcy wokół działalności Juliana Assange uzbierała się dostateczna ilość legend, by potwór z Loch Ness i Wielka Stopa zaczęły tracić kontrakty reklamowe. W to graj dziennikarzom, którzy na zmianę karmili się przeciekami […]
Wbrew miłośnikom torii spiskowych, pseudogwałty Juliana Assange’a, secesję jego współpracowników, nagłe obrzydzenie internetowych gigantów w stosunku do WikiLeaks łączą związki znacznie prostsze niż mogłoby się wydawać. Assange nie jest celem polowania morderców z CIA, albo marionetką rządu USA (by wymienić tylko dwie zasłyszane teorie) – jest egocentrycznym celebrytą, który gra swoimi – podejrzewam, że szczerymi – przekonaniami, próbując ustrzelić dwa ptaki jednym pociskiem.
Prawdą jest, że WikiLeaks jest ostrym i bolesnym cierniem w tyłku wszystkim rządom. Zwłaszcza demokratycznym, które mają ustrojowe problemy z zachowaniem czegokolwiek w tajemnicy, gdyż za „zdradę” nie mogą zasądzić już kary śmierci lub zesłać do obozu dla nieprawomyślnych. Zainteresowani działaniami wywiadu zdają sobie sprawę, że informacja prędzej czy później musi zdradzić swoje źródło, a im ściślej jest reglamentowana – jak w krajach totalitarnych – tym prędzej źródełko się wykrwawi.
Oficjalnie wymierzona w totalitaryzm włócznia nadaje się najlepiej do dźgania demokratycznego establishmentu, bo gdy „zatyka” WikiPrzecieki, musi wziąć pod uwagę, że twórca serwisu jest przez wielu uważany za Robin Hooda społeczeństwa informacyjnego. Dlatego właśnie na celowniku znajduje się USA, a nie Chińskie czy Północno-Koreańskie MSZ.
Zupełnie naturalnie za ciosami ze strony WikiLeaks musiały przyjść nieformalne naciski polityczno-ekonomiczne na firmy, ludzi i państwa, które udzieliły schronienia internetowemu anarchiście i jego serwisowi. Owocujące efektami bezpośrednimi, jak wypowiedzenie WikiLeaks umowy na utrzymanie domeny oraz pośrednimi, jak zrobienie z Assange’a gwałciciela.
Jednak – moim zdaniem zdrowe – wbijanie demokratycznym władzom szpilki w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, nie czyni z Juliana Assange’a bohatera rewolucji czy prześladowanego herosa. Wprawdzie możliwość zajrzenia dzięki ujawnionym dokumentom za kulisy dyplomatycznych rozgrywek jest bezcenna i należą się mu za to gorące podziękowania ze strony wszystkich zainteresowanych czymś więcej niż 50-calową plazmą i własnym nosem. Jednak sposób, w jaki je ujawniono, dowodzi, że ego przesłoniło panu Assange’owi rozsądek.
Łatwo przyjąć po niedawnym kryzysie, że w przypadku ujawnienia finansowych machinacji w ramach amerykańskiego systemu bankowego – obiecywanym nie tak dawno przez WikiLeaks – ewentualna krzywda osób wymienionych z nazwiska jest poświęceniem, na które nas stać. Jednak ujawnianie wojskowych dokumentów z Afganistanu czy Iraku bez usunięcia danych umożliwiających identyfikację współpracowników amerykańskiej armii może oznaczać współudział w morderstwie. Morderstwie dokonanym rękami partyzantów, terrorystów czy fanatyków – wybierzecie określenie, które wam odpowiada.
Właśnie to miało stać się główną przyczyną, dla której współpracownicy Juliana Assange’a postanowili odejść i założyć „konkurencyjny” serwis, który chce uniknąć płacenia za reklamę cudzą krwią. Assange dał nam nadzieję na bardziej transparentne społeczeństwa, w których strach przed naśladowcami informatorów WikiLeaks może dać obywatelom większą kontrolę nad władzą, ale jednocześnie zachłysnął się sławą i ideologią, odrzucając zdrowy rozsądek. Nie ma znaczenia, czy zrobił to w imię swojego ego, czy też idei. Zaprzedanie się mediom i przyjęcie, że “gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”, postawiło go w jednym szeregu z tymi, których WikiLeaks i Assange zaczęli skutecznie piętnować.