Wieczne lato w krainie pustki
Wszystko, co za chwilę usłyszycie o Spring Breakers, który wchodzi jutro na ekrany polskich kin, zapewne będzie prawdą. Ta niepisana zasada zdaje się zresztą charakteryzować całą twórczość Harmony’ego Korine’a, który od lat dzielnie broni tytułu enfant […]
Wszystko, co za chwilę usłyszycie o Spring Breakers, który wchodzi jutro na ekrany polskich kin, zapewne będzie prawdą. Ta niepisana zasada zdaje się zresztą charakteryzować całą twórczość Harmony’ego Korine’a, który od lat dzielnie broni tytułu enfant terrible amerykańskiej kinematografii.
Twórca jednego z najgłośniejszych filmów sezonu jest człowiekiem-instytucją: reżyserem, scenarzystą, pisarzem, aktorem, artystą wizualnym, autorem performensów, wideoklipów i tekstów piosenek (współpracującym m.in. z Björk). Od niemal dwudziestu lat pozostaje też jedną z najbardziej ikonicznych postaci nowojorskiej bohemy, śmiało wyznaczającą nowe szlaki w świecie niezależnego kina.
Przypomnijmy: Harmony Korine urodził się w kalifornijskim miasteczku Bolinas, dorastał w Nashville, a wkrótce po skończeniu liceum trafił do Nowego Jorku. Odtąd najchętniej spędzał wieczory w ciemności kinowych sal, wspólnie z obrazami Johna Cassavetesa, Rainera W. Fassbindera i Jean-Luca Godarda. Właśnie od nich dowiedział się najwięcej o reżyserii filmowej, bo studiów w tym kierunku nie skończył – od ślęczenia w murach Tisch School of the Arts wolał jeździć z kumplami na deskorolce. Ten niepozorny fakt miał zresztą niebagatelne znaczenie dla jego artystycznego CV.
Jak głosi znana miejska legenda, Korine’a jeżdżącego na desce w parku Washington Square dostrzegł pewnego wieczoru Larry Clark, który nosił się z zamiarem nakręcenia filmu o skejtach. Gdy osiemnastolatek powiedział, że chętnie napisze do niego scenariusz, fotograf przystał na tę propozycję. Efektem ich współpracy (powtórzonej później przy Ken Park) były zrealizowane po dwóch latach Dzieciaki (1995) – opowieść o współczesnych nastolatkach przyprawiona obrazami seksu w oparach narkotyków i alkoholu. Mocne tematy zostały tu wprowadzone w równie dosadny sposób: wydaje się, że nigdy dotąd amerykańska młodzież nie doczekała się równie bezkompromisowego portretu, narysowanego tak realistyczną kreską. Młody Korine niemal z dnia na dzień stał się sławny. Kontrowersyjny film wywołał medialną burzę w Stanach, a dla rówieśników ukazanych na ekranie postaci stał się tytułem kultowym. Dzieciaki określono portretem straconej generacji, choć autor scenariusza nie uważał się za głos swego pokolenia. „Jestem głosem Harmony’ego” – miał później wyznać w jednym z wywiadów.
Kino ze śmietnika
Sam zadebiutował jako reżyser dwa lata później, kręcąc Gummo (znane w Polsce jako Skrawki) – surrealistyczną wariację na temat monotonii życia w jednym z podobnych do siebie nawzajem miasteczek w Ohio. Głównymi bohaterami jest dwóch kumpli, którzy spędzają czas na polowaniach na koty (sprzedawanych później lokalnemu rzeźnikowi) i wąchaniu kleju. Pozostałymi mieszkańcami zdegradowanej rzeczywistości z debiutu Korine’a są m.in. gnębiony przez rówieśników chłopiec o homoseksualnych skłonnościach, opóźniona w rozwoju dziewczynka, która nie rozstaje się z lalką, nastolatka z zespołem Downa, którą brat zmusza do świadczenia praktyk seksualnych. Obraz skrajnie podzielił publiczność. Określony przez Janet Maslin, znaną krytyczkę „The New Jork Timesa” „najgorszym filmem roku”, zdobył wyróżnienie specjalne FIPRESCI na festiwalu w Wenecji.
Z bardziej jednoznacznym i przychylniejszym przyjęciem spotkał się Julien Donkey-Boy (1999), pierwszy amerykański film wyróżniony certyfikatem Dogmy’95 (i opatrzony podtytułem Dogma #6), powstały niejako na „zamówienie” Thomasa Vinterberga, który zaproponował Korine’owi dołączenie do grupy. Podobnie jak Gummo, był to obraz nakręcony niemal bez scenariusza, oparty na kilku rodzących się spontanicznie wizjach reżysera i improwizacji aktorów, wśród których znalazł się m.in. Werner Herzog – znajomy Korine’a oraz zdeklarowany fan jego twórczości. Niemiecki reżyser wcielił się w bezdusznego ojca głównego bohatera, chłopaka cierpiącego na schizofrenię, z perspektywy którego poznajemy świat przedstawiony w filmie.
Czytaj również: o „Restless” Gusa Van Santa/ Magdalena Malińska
Po doświadczeniach pracy w telewizji (m.in. przy serialu Stop for a minute) i przygodach z literaturą, Korine powrócił dość nieudanym i klasycznie opowiedzianym Panem Samotnym (2007) opowiadającym o sobowtórach gwiazd (m.in. Michaela Jacksona i Marilyn Monroe), żyjących w rozpadającym się hotelu-squacie. Dwa lata później zszokował publiczność swoim najbardziej jak dotąd radykalnym i niewygodnym w odbiorze dziełem, Trash Humpers (2009). Dość powiedzieć, że bohaterami tego ekscentrycznego filmu są członkowie bandy tytułowych degeneratów, którzy niszczą rozmaite sprzęty domowe, śpiewają, jeżdżą na dziecięcych rowerkach i kopulują z kubłami na śmieci. Są to ludzie starzy bądź na starych ucharakteryzowani, prezentowani widzom w długich, monotonnych ujęciach w stylu wytartej kasety VHS.
Jak w opisie tej produkcji w kontekście pokazów na 13. MFF Nowe Horyzonty wskazał Stanisław Liguziński, jest to „film wyciągnięty ze śmietnika, inkorporujący wszystko to, co zużyte, zmielone, strawione. (….) Harmony Korine mówi, że kręcąc filmy, zawsze uważa na to, by jedną nogą brnąć w ścieku. Trash Humpers robi wrażenie kasety, na którą reżyser tam się właśnie natknął”.
Jak na tle chropowatej i niepokornej twórczości, której najwyrazistszą próbkę otrzymaliśmy we wcześniejszym obrazie reżysera, jawi się Spring Breakers?
Pozornie można uznać, że film, który zrobił furorę na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji i właśnie trafia na ekrany polskich kin, jest najbardziej mainstreamowym dziełem amerykańskiego twórcy. Nakręcony za partyzancką sumę dwóch milionów dolarów już w pierwszy weekend otwarcia zarobił w Stanach cztery miliony, błyskawicznie trafiając do czołówki rodzimego box office’u. Z pewnością jest to jego obraz najstaranniej dopracowany i najbardziej efektowny (a przede wszystkim: efekciarski). Czy nieznośne dziecko kina rzeczywiście dojrzało i zaczęło robić tzw. przystępne filmy dla masowej publiczności?
Może coś w tym jest. W swoim atrakcyjnym opakowaniu Spring Breakers robi takie wrażenie. Od pierwszej do ostatniej sceny uwodzi przemyślaną strukturą kadrów (oklaski za zdjęcia dla Benoît Debie!), kapitalną muzyką, wysmakowanymi zdjęciami. Wystarczy jednak zdrapać tę słodką, lukrowaną powierzchnię i wówczas ujrzymy rzeczywistość nie mniej upiorną niż ta z wcześniejszych dzieł Korine’a. Jest to piekło przyziemne i dość niepozorne. Równie amerykańskie, jak młodość spędzana na deskorolce, nuda w Ohio czy twarz sobowtóra Marilyn Monroe. Podane w formie narkotycznego widowiska, przywodzącego na myśl „Wkraczając w pustkę” Gaspara Noé. Podobnie jak u francuskiego brutalisty, jest to też piekło skrojone pod naszą współczesność, zarazem bardzo sztuczne i przerażająco prawdziwe.
Kino bez hamulców
Kamera płynie przez rozgrzany słońcem bulwar, po którym mknie lśniący kabriolet. Wokół wyrastają strzeliste palmy, na horyzoncie przesuwa się błękitny pas oceanu. W samochodzie siedzi umięśniony, wytatuowany mężczyzna w hawajskiej koszuli i włosach splecionych w kolorowe warkoczyki. Jego szeroki uśmiech błyszczy srebrnym grillz – specjalną nakładką na zęby, popularną wśród raperów. Obok niego siedzą roześmiane i opalone dziewczyny w bikini. To jedna z tych licznych, wibrujących muzyką i nasyconych barwami scen, które zostają w pamięci po seansie Spring Breakers. Podobną intensywność ma sekwencja otwierająca film Korine’a. Gęsty tłum ludzi tańczy na plaży, wygina ciała w rytmie techno. Kamera żegluje po korowodzie młodych twarzy i sylwetek półnagich sylwetek. Wszyscy są rozpaleni, wyglądają jakby byli w amoku. Tego typu sekwencje będą niezmiennie powracać, Spring Breakers ma bowiem kształt rozciągniętego do 96 minut hip-hopowego teledysku – tętniącego seksualną energią, pełnego figur atrakcyjnych mężczyzn i jeszcze atrakcyjniejszych kobiet. Ma rytm imprezy totalnej – hedonistycznej, zakropionej alkoholem i przyprószonej kokainą. Stanowi fantazję na temat nieokiełznanej młodości, zaczarowanej w jednym, powtarzającym się jak mantra zaklęciu: „Spring Breaks forever, bitches!”.
Film rozpoczyna się właśnie od snucia marzeń: cztery koleżanki z college’u mają dość otaczającej je monotonii i pragną spędzić przerwę wiosenną na Florydzie. Aby zarobić pieniądze na imprezę swojego życia, organizują napad na przydrożną restaurację, wyposażone w plastikowe pistolety na wodę. Już to wprowadza do obrazu Korine’a cyniczną umowność: okazuje się, że do udanego skoku potrzebne są tylko sztuczna broń i odpowiednia pewność siebie. Akt przemocy staje się prologiem do fantazyjnego bildungsroman – symbolicznym początkiem upragnionej przygody, a zarazem zdarzeniem determinującym dalsze losy bohaterek. Większość z nich (z wyjątkiem religijnej i najbardziej niewinnej Faith) będzie odtąd marzyła nie tylko o beztroskiej zabawie pod słońcem Florydy, ale też o tym, by znów zasmakować grzechu – najlepiej bez żadnych konsekwencji. Plakaty i trailer Spring Breakers nie kłamią: beztroskim dziewczynom do twarzy będzie z różową kominiarką i bronią. Z ich pomocą będą coraz śmielszym krokiem wędrować po świecie wiecznej imprezy, kolejnych ryzykownych pomysłów i nieposkromionej fantazji.
Treści filmu znakomicie odpowiada więc jego język: nowy obraz autora Gummo uwodzi nieokiełznaną formą, pod jaskrawymi kadrami kryjącą opowieść o bezwzględności i brutalności wyalienowanego pokolenia, które wzbudzają na przemian fascynację i odrazę. Przemocy jest tu tyle, co u Quentina Tarantino – warto zresztą dodać, że w jej estetyzacji Korine idzie jeszcze dalej niż reżyser Pulp Fiction. Co istotne, podobnie jak u starszego kolegi po fachu, żonglerka przemocą wychodzi tu równie sprawnie, jak zabawa konwencją filmową. Korine trafnie korzysta nie tylko z estetyki muzycznych klipów znalezionych na YouTubie, ale też – klisz znanych z kina, głównie gangsterskiego. Nie bez powodu w jednej ze scen pojawia się fragment klasyki gatunku, Człowieka z blizną (1983) Briana De Palmy, gdzie główny bohater porzucił swoje życie na Kubie i postanowił wyruszyć do amerykańskiej Ziemi Obiecanej, uosabianej przez Miami. Podobnie jak Antonio Montana, dziewczyny wchodzą na ścieżkę zbrodni, choć w przeciwieństwie do tego, co staje się z bohaterem Ala Pacino – im wszystko uchodzi na sucho. Nie zostają one odrzucone czy potępione przez społeczeństwo i nie ponoszą zbyt ciężkiej kary za swój występek. Beztroska zabawa trwa dalej.
Podobnie jak we wcześniejszych filmach, Korine pozostaje zatem ironistą: jednym z głównych obiektów jego cynicznej gry staje się tu Amerykański Sen, gdzie pieniądze są na wyciągnięcie ręki (wystarczy tylko tupet, aby je zdobyć) i służą głównie do dobrej, pozbawionej granic zabawy, określanej przez bohaterów mianem „doświadczenia mistycznego”. Jak powtarza postać Aliena – charyzmatycznego didżeja i dealera kreowana przez Jamesa Franco – można mieć wszystko, wystarczy posiadać odwagę, po to sięgnąć. Aktor, który w swojej pracy nad rolą wzorował się na postaciach raperów (m.in. Gucciego Mane’a i Lila Wayne’a), próbował się zarazem od tych inspiracji oderwać, budując na ekranie figurę samozwańczego filozofa, stającego się duchowym przewodnikiem dziewczyn. Jak sam później mówił o tej roli: „Postać Aliena to mieszanka wybuchowa, z pozoru trochę gangster, a wewnątrz ma w sobie coś z «włóczącego się po plaży mistyka», co dodaje mu odrobinę tajemniczości”. Jest oczywiście mistykiem szytym na miarę masowej kultury. Pod jego batutą bohaterki wkraczają w świat gangsta-raperów, obwieszonych złotem biali Afroamerykanów i złotowłosych surferów na sterydach. Wkraczają w świat „jak z filmu” – czyli właśnie taki, o jakim im się śniło.
Zbudowane z kolażu cytatów Spring Breakers dowodzi, jak bogatym i niewyczerpywalnym źródłem inspiracji może być popkultura. Reżyser bierze na warsztat jej wytwory, mity i fantazmaty, sprawnie się nimi bawiąc. Dość powiedzieć, że u boku Franco główne role zagrały m.in. Vanessa Hudgens i Selena Gomez, gwiazdki z produkcji Disneya, które tym razem paradują w bikini, z karabinami u boku. Są to postaci symboliczne dla amerykańskiej popkultury młodzieżowej, do niedawna znane jako ulubienice młodszych nastolatek. W Spring Breakers zrywają z wizerunkiem grzecznych i niewinnych dziewcząt, wcielając się w bohaterki zerwane z łańcucha, chwytające życie w całej jego amoralnej krasie.
Castingowy wybór tych aktorek znakomicie uzupełnia filmową wizję reżysera. Jeśli w kultowych Dzieciakach Korine opisał doświadczenia swojego najbliższego otoczenia – zdemoralizowanych i zagubionych nastolatków z robotniczych dzielnic wielkiego miasta – to w ostatnim dziele (które już teraz nosi znamiona kultowości) wszedł w świat bohaterów dwadzieścia lat młodszych od siebie. Portretując pokolenie nastolatków wychowanych na piosenkach Britney Spears i Justina Biebera, przemawia ich językiem, czyniąc ze Spring Breakers obraz fascynująco sztuczny, a przy tym boleśnie autentyczny. Ten generacyjny portret pomimo – a może właśnie z powodu – swojego przestylizowania, odbija w sobie ważny fragment naszej współczesności. Możemy o nim śnić, ale niekoniecznie chcielibyśmy poznać go z bliska.