WENCEL: Kontrrewolucji nie będzie
System wyborczy Stanów Zjednoczonych chyba jeszcze nigdy nie wydawał się równie dziurawy, ale społecznie Ameryka skręca jednak w lewo
Zwycięstwo Donalda Trumpa w tegorocznych wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych bez wątpienia trafi do kanonu najbardziej zaskakujących politycznych zwrotów akcji we współczesnej historii zachodu. Nie tylko na poziomie czysto “ideowym”. Kwestia tego, jak liberalny, coraz bardziej wyemancypowany obyczajowo kraj, może choćby zbliżyć się do wyboru kogoś żywcem wyjętego z katalogu najbardziej kreskówkowych męskich stereotypów lat 50. jest zagadką samą w sobie. Ale być może jeszcze bardziej fascynujące jest to, jak na oczach całego świata w mgnieniu oka zawalił się obowiązujący przez dekady porządek, burząc nie tylko autorytet naukowo rozumianej socjologii, ale też wiarę w to, że w dobie masowego przepływu informacji istnieją jakieś intersubiektywne mechanizmy stojące na straży społecznego przyjmowania faktów i odrzucania fałszu.
Stąd być może najważniejszym tekstem nie tylko całych wyborów, ale i całej dekady w polityce światowej, okaże się publikacja The Economist, wieszcząca z posępną brawurą nadejście czasów post-prawdy. Bez wątpienia te wybory były okazały się być krwawymi igrzyskami post-prawdy – i to na kilku poziomach.
Przede wszystkim kampania Trumpa, jak żadna z dotychczasowych, oparta była na kłamstwach, manipulacjach i pospolitych teoriach spiskowych. W stopniu, przy którym neokonserwatywna (i nierzadko w tych wyborach występująca przeciw Trumpowi) stacja Fox News, uznawana do niedawna przez amerykańskich liberałów za “gwiazdę śmierci” prawicowej propagandy, wydaje się całkiem rozsądnym i rzetelnym medium. Być może jednak znacznie ciekawszym “drugim dnem” jest całkowita kapitulacja ośrodków zajmujących się naukowym przewidywaniem procesów politycznych – statystyków, demografów, sondażowni. Trump nie tylko poradził sobie we wszystkich “swing states” lepiej niż przewidywały szacunki, ale przemalował “na czerwono” być może najpotężniejszy poza wybrzeżami bastion Demokratów, czyli północną część robotniczego Midwestu – stany w rodzaju Wisconsin, Michigan czy Ohio. Ostateczna różnica między sondażami a faktycznym wynikiem była olbrzymia.
Nowy numer Res Publiki Nowej „Praca – frustracja – radykalizacja”, o niepokojach na rynku pracy i związanej z nimi radykalizacji elektoratu, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.
Z drugiej strony, paradoksalnie, sprawdziły się niemal wszystkie sugerowane przez sondaże trendy – duże poparcie latynosów dla Hillary Clinton, mobilizacja “białej klasy pracującej” z północy na rzecz Trumpa, niższa frekwencja wśród czarnoskórych wyborców czy lewicowe wybory “millenialsów”. Problem w tym, że wszystkie one okazały się drastycznie przeszacowane, co w połączeniu z niedoszacowaniem poparcia wśród białych wyborców – również tych wykształconych i kobiet – spowodowało załamanie się przedwyborczych przewidywań.
Trump zapowiadał, że listopadowe wybory będą “Brexitem w wersji plus”. I miał rację. W obu przypadkach gigantyczna mobilizacja prawicowej mniejszości (wciąż silnej, ale demograficznie słabnącej) przeważyła nad umiarkowaną mobilizacją większości, która mogłaby odwrócić bieg wydarzeń. Stąd paradoks zwycięstwa Trumpa. Coraz bardziej centrolewicowe społeczeństwo Stanów Zjednoczonych nie poszło do lokali wyborczych, oddając inicjatywę słabnącej, ale agresywnej jak nigdy – być może właśnie ze względu na świadomość swojej marginalizacji – mniejszości.
Żeby było zabawniej – Clinton wciąż ma większą szansę wygrać „popular vote”, ale jest już bez żadnych szans, jeśli bierzemy pod uwagę rozkład sił w kolegium elektorskim. W amerykańskim systemie wyborczym nie wystarczy wygrać w skali całego kraju, ale tę przewagę należy również rozłożyć w ramach poszczególnych stanów. I tak ziścił się dla Demokratów koszmar, przez niewielu uznawany za prawdopodobny (z czołowym statystykiem amerykańskiej polityki, Natem Silverem, któremu jeszcze kilka dni temu wróżono koniec kariery, na czele wątpiącej mniejszości) – niepopularna kandydatka ze sprzyjającą demograficznie sytuacją w skali kraju nie poradziła sobie z niesprzyjającymi nastrojami politycznymi w kluczowych dla siebie stanach; regionach, gdzie Obama z łatwością pokonał Romneya i gdzie Bernie Sanders miałby znacznie większą szansę na odbicie wyborców Trumpowi. System wyborczy Stanów Zjednoczonych chyba jeszcze nigdy, nawet podczas słynnego kryzysu na Florydzie w 2000 roku, nie wydawał się równie dziurawy.
Trudno jednak określić te wybory „zemstą białej klasy pracującej”, jak chciałaby część lewicy czy ogromna większość prawicy. Powrót reaganowskiej kontrrewolucji jest raczej niemożliwy. Sama Ameryka społecznie zmierza jednak na lewo, a nawet jeśli przyjmiemy, że nie tak zdecydowanie, jak się zakłada, kraj pozostaje niemal binarnie podzielony. Słabe wyniki Trumpa wśród najmłodszych wyborców, coraz większy udział w społeczeństwie mniejszości etnicznych czy trendy kulturowe nie dają szans na powrót prawicowej hegemonii kulturowej i kraju “tradycyjnych wartości”. Zresztą on sam nie jest konserwatystą w klasycznym sensie. Centryzm w kwestiach obyczajowych miesza z raczej z nacjonalizmem w europejskim stylu niż neokonserwatywnym libertarianizmem.
Wydaje się, że jesteśmy w punkcie, gdzie prawica uważająca, że jest pod ostrzałem procesów modernizacyjnych zdecydowała się na demokratyczną ofensywę, która zaskoczyła zdemobilizowanych liberałów i lewicę. Prezydentura Trumpa będzie trudna, konfliktowa i problematyczna. Nie było jeszcze prezydenta, który zaczynałby swój pobyt w Białym Domu z takim wściekłym sprzeciwem tak dużej części społeczeństwa. Czy będzie groźna? Jak najbardziej może być i tutaj można mieć tylko nadzieję, że te same mechanizmy, które warunkowały względną nieskuteczność polityczną Obamy zadziałają również w przypadku Trumpa.
Fot. Michael Vadon| Flickr