Wawel na Stadionie Narodowym
Nie wiem, czy wszyscy potrafimy przywołać z zakamarków pamięci hybrydyczny moment sprzed kilku lat, kiedy reforma szkolnictwa spowodowała równoczesne pojawienie się ex nihilo kilkunastu tysięcy placówek oświaty. Budynki, kadra, uczniowie, a wbrew oczekiwaniom także metody […]
Nie wiem, czy wszyscy potrafimy przywołać z zakamarków pamięci hybrydyczny moment sprzed kilku lat, kiedy reforma szkolnictwa spowodowała równoczesne pojawienie się ex nihilo kilkunastu tysięcy placówek oświaty. Budynki, kadra, uczniowie, a wbrew oczekiwaniom także metody i treści nauczania – wszystkie stare tkanki transplantowano do nowego organizmu. Skoro więc rzekoma „nowość” tego bytu polegała w istocie jedynie na przekomponowaniu używanych wcześniej organów, potrzebowano powlec to wszystko skórą nowych znaczeń, dobudować warstwę symboliczną. Nadać imię. Choć trudno o ziemie bardziej obfite w bohaterów i symbole, znalezienie kilkunastu tysięcy nowych patronów okazało się dla Polski nie lada wyzwaniem.
Tym bardziej, że gimnazjów nie wyhodowano w próżni. Nowy patron powinien był jakoś komponować się z patronami wcześniej powołanymi na wartę przy innych instytucjach w mieście. Powinien także odpowiadać duchowi nowoczesności unoszącemu się nad całym przedsięwzięciem. I jeszcze być autentycznym autorytetem dla młodzieży.
W związku z tym zapytano nas nawet o zdanie. Niestety, żaden z muzyków, poetów, a nawet nikt spośród idoli historycznych nie mógł wygrać z autorytetem Jana Pawła II. Przyznaję, że i tak mieliśmy więcej szczęścia niż uczniowie sąsiedniego gimnazjum im. Unii Europejskiej.
Jest upalne czerwcowe południe, nabożeństwo w ramach uroczystości nadania imienia szkole. W kluczowym momencie mszy, zgodnie ze scenariuszem, staję przed ołtarzem i rozpoczynam recytację: Pośród niesnasków Pan Bóg uderza w ogromny dzwon, dla Słowiańskiego oto Papieża otwarty tron… tu wiersz powinien potoczyć się dalej, ale w pamięci – dramatyczna pauza. Znana z dramatycznych pauz, staram się ograć tę chwilę wymownym ruchem dłoni, i tu – jak na zawołanie, przychodzi ostatnie pół strofki: Wnętrza kościołów on powymiata, oczyści sień, Boga pokaże w twórczości świata, jasno jak w dzień.
Oklaski. Siadam z boku ołtarza. Pięknie było, dziecko. Proszę księdza, ale ja pominęłam cały środek wiersza! Niemożliwe. Nikt nie zauważył. Nikt, z wyjątkiem polonistki. Przecież i tak znamy go tylko my dwie.
Od tamtego momentu moim ulubionym miejscem w każdej instytucji jest „kącik patrona” – wyrwany przestrzeni kawałek quasi-sacrum, z którego nie tyle nie można, co nie ma potrzeby korzystać. Portret, sztuczne kwiaty w wazonie. Czasem cytat, jeśli akurat zdarzyło mu się być myślicielem. Czasem.
Dawniej nadawanie imienia przedmiotom i obiektom pełniło funkcję magiczną – wierzono, że cechy, którymi odznaczał się patron, związane są z jego imieniem i przejdą na oznaczony nim nowy podmiot. Wierzono. Teraz pozostał pusty znak, decyzja ekonomiczna: kto pierwszy zaklepie nośne hasło, z którym i tak nikt się nie będzie utożsamiał, bo też nie o to w tym wszystkim chodzi. Imię nie dotyczy już głębokich struktur. Jest znakiem, ale niewiele „znaczącym”, a już na pewno pozbawionym związku ze „znaczonym”. Imię jest tylko na powierzchni. Spieramy się o powierzchowność. Sam fakt tego, że spieramy się o imię, oznacza, że jest ono powierzchowne – gdyby imię posiadało nadal swoją magiczną, rytualną moc, nikt nie śmiałby się mu sprzeciwić, a już na pewno nie szydzić z niego. Sąsiedzkie gimnazjum musiało zadowolić się Unią Europejską, bo dyrekcja mojej szkoły była zaradniejsza i wcześniej „zgłosiła nas do papieża”. Żył jeszcze wtedy, ale wiedziano już, jak opłacalna to będzie inwestycja.
Piszę o tym wszystkim żeby zaznaczyć, że spór o to, jaka instytucja/obiekt/szkoła/rondo/basen nosić będzie imię Lecha Kaczyńskiego, nie ma nic wspólnego z jego osobą. Zaskakuje mnie, że sięga się w tej sprawie po merytoryczne argumenty. Fakt, że ktokolwiek myśli o nazwaniu czegokolwiek jego imieniem jest hybrydyczny i absurdalny. W przeciwieństwie do Jana Pawła II, którego imieniem metkowano główne arterie w najmniejszych miastach w Polsce jeszcze przed jego śmiercią, Lech Kaczyński zasłużył się w oczach większości jedynie tym, że zginął tragicznie. Jeśli ktoś używa argumentu, że dopiero jego śmierć otworzyła mu oczy na jego wcześniejsze zasługi dla kraju, wystawia sobie żałosne świadectwo: oto bowiem ślizga się po powierzchni, jest wyznawcą znaku, który dawno oderwał się od tego, co znaczył! Etykiety, która za chwilę przyklei się do czegoś innego. Etykiety, którą będzie się zrywać siłą, gdy zmieni się moda. Powierzchniowe były wcześniejsze sposoby zniechęcenia społeczeństwa do prezydenta: pokazać jego zewnętrze, niezbyt medialne – jaka to kaczka, jaki to żałosny człowieczek, który za tym swoim honorem i ojczyzną nie umie nawet dobrze latać. No mógłby już sobie dać spokój. I nagle, z dnia na dzień, ojczyzna i honor znów są w cenie! I znów urząd prezydenta obliguje nas do „odpowiednich” zachowań!
A jeśli nawet nie ma zgody co do znaczenia owej „ojczyzny” i referencji „honoru”, to ci sami, którzy protestowali przeciwko polityce opartej o te hasła, dziś protestują w imię wywodzącego się z tego samego, romantycznego paradygmatu „narodu” w sprawie pochówku na narodowej eklerce – Wawelu, miejscu martwego sacrum. Wawel nie jest już miejscem świętym. Jest muzeum, które reanimować próbował już sto lat temu Wyspiański, bezskutecznie. W jego zamkniętych, nietykalnych kryptach kryją się rzeczy, w świętość których kiedyś wierzono. Wierzono. Dziś zasłużonych – ale już nie świętych – wielkich Polaków powinno się chować na Powązkach. Żeby ich można było odwiedzić. Jak przyjaciela.
Protestuję przeciwko nadaniu czemukolwiek imienia Lecha Kaczyńskiego. Pomimo, że byłam jedną z tych rzekomo nielicznych, którzy na niego głosowali. Dlatego, że byłam.