W duchu Orwella. Wolność słowa po polsku
Projekt ustawy o wolności słowa w mediach społecznościowych wprowadza przepisy niebezpieczne nawet dla zwykłych internautów. Co czeka polski internet po rządowej reformie?
Niedługo po tym, jak Komisja Europejska opublikowała projekty Aktu o usługach cyfrowych oraz Aktu o rynkach cyfrowych, na własną ofensywę legislacyjną wymierzoną w globalne platformy społecznościowe zdecydował się także polski rząd.
Projekt nosi nazwę „ustawy o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych” i, według zapowiedzi, parlament wdroży go w najbliższych miesiącach. Biorąc pod uwagę antyunijną narrację Prawa i Sprawiedliwości może wydawać się to paradoksalne, ale projekt polskiej ustawy w większości wpisuje się w kierunek wyznaczony przez Brukselę. Jednak pomimo wielu podobieństw, to różnice mogą przesądzić o jego skutkach. Motywacje polityczne, a także ukryty w tekście zestaw narzędzi prawnych niemal na pewno przyniosą rezultaty, które w sposób głęboki odbiegają od intencji europejskiego establishmentu.
Projekt ustawy powstał w, kierowanym przez Zbigniewa Ziobrę, Ministerstwie Sprawiedliwości i jest odpowiedzią na obawy prawicy na działania Facebooka i Twittera w zakresie wolności słowa na ich platformach. A konkretnie na zarzuty, że firmy te coraz częściej stosują cenzurę. To, co przelało czarę goryczy to „ban” w mediach społecznościowych nałożony po zamieszkach na Kapitolu na Donalda Trumpa. Ta decyzja dla wielu musiała być jak spojrzenie w szklaną kulę przyszłości, w której konserwatywna polityka uprawiana w formie skrajnych i prowokacyjnych wypowiedzi jest po prostu zabroniona. Współczesna zachodnia prawica jest bardzo wrażliwa na zjawisko tak zwanej kultury anulowania. Oburzeni internauci zwykle gromadzą się wokół postaci, które w taki czy inny sposób zostały zablokowane przed pełnym dostępem do platform społecznościowych.
Czego boi się prawica?
Oburzenie konserwatystów ma swoje korzenie w zmianach polityki globalnych firm technologicznych, ale usuwanie postów w mediach społecznościowych i użytkowników dotarło także do Polski. I to z przytupem. W listopadzie 2020 r. Facebook usunął fanpage Janusza Korwin-Mikkego, kultowego trolla i prowokatora, byłego posła do Parlamentu Europejskiego, a dziś przedstawiciela skrajnie prawicowej Konfederacji. Choć dla osób nie będących fanami JKM decyzja serwisu Zuckerberga nie była niespodzianką – w porównaniu ze słownymi wybrykami Korwina, Donald Trump wygląda na dojrzałego i odpowiedzialnego męża stanu – decyzja platformy była niezwykle istotna i pod wieloma względami przełomowa. W końcu, prywatna firma usunęła główny kanał komunikacji z wyborcami najpopularniejszego polskiego polityka na Facebooku. Decyzja miała charakter w pełni arbitralny – nikt i nic nie mógł na nią poradzić.
Jak na ironię, polska prawica nigdy nie była, mówiąc delikatnie, wielkim fanem nieocenzurowanej mowy. Do dziś często organizuje kampanie przeciwko tzw. polonofobom, bluźniercom czy zdrajcom wywodzącym się z nieprawicowego społeczeństwa obywatelskiego, mediów czy środowiska akademickiego. Niezależnie od tego, w ostatnich latach pochodzące głównie z amerykańskich i brytyjskich źródeł tyrady polityków i komentatorów utyskujących na tyranię cyfrowych gigantów padły w Polsce na podatny grunt. To właśnie ten sentyment skłonił środowisko „Gazety Polskiej” do sfinansowania własnej wersji Facebooka pod tajemniczą nazwą „Albicla”. Jej los niech posłuży za morał: ze względu na amatorskie wykonanie i nadętą kampanię reklamową szybko stała się tematem kpin i zmasowanych ataków trolli. Żarty użytkowników (wielu z nich na zdjęcia profilowe ustawiało sobie wizerunki Jana Pawła II) niemal natychmiast doprowadziły administratorów do… całkowitego zawieszenia możliwości komentowania postów innych osób. Tyle o „prawicowej wolności słowa”.
Ponieważ stworzenie udanej konkurencji dla Facebooka i Twittera przekracza to, co dla dzisiejszej, nie tylko polskiej prawicy jest wykonalne, partia rządząca (a w zasadzie jej mniejszościowy koalicjant – Solidarna Polska) skierowała swoje siły ku środkom legislacyjnym. Czas wydaje się jak najbardziej odpowiedni. Debata na temat regulacji największych firm technologicznych osiągnęła w Europie i na świecie punkt krytyczny. Świadczy o tym nie tylko sytuacja w USA z końca kadencji Trumpa, ale także niedawny bunt Facebooka w Australii, w której to na kilka dni firma zablokowała możliwość publikowania jakichkolwiek treści zawierających odnośniki do mediów.
Rada Wolności Słowa
Nowa propozycja PiS wykazuje wiele podobieństw do europejskiego Aktu o usługach cyfrowych. Zobowiązuje główne platformy mediów społecznościowych do standaryzacji, monitorowania i zgłaszania administracji publicznej skarg na swoje decyzje dotyczące usuwania treści i profili użytkowników. Platformy będą również musiały wyznaczyć przedstawicieli prawnych, których rolą będzie udział w postępowaniach administracyjnych i sądowych oraz współpracować z urzędnikami w zakresie rozpatrywania skarg. Wszystko po to, aby ograniczyć arbitralność firm takich jak Facebook w podejmowaniu decyzji o tym, co wolno, a czego nie wolno publikować na ich cyfrowym terenie.
Główną innowacją, którą wprowadza projekt, jest powołanie nowej instytucji nadzorującej i kontrolującej platformy cyfrowe. W przypadku negatywnego rozstrzygnięcia przez Facebook, Twitter czy Instagram sporów o usunięcie wpisu lub blokadę konta, indywidualną sprawę rozstrzygać ma Rada Wolności Słowa. Jej członkowie byliby wybierani przez Sejm na sześcioletnią kadencję spośród kandydatów z wykształceniem prawniczym, językoznawczym lub informatycznym i mogliby podejmować ostateczne decyzje w poszczególnych sprawach. Natomiast obowiązki biurokratyczne byłyby delegowane do Urzędu Komunikacji Elektronicznej – organu rządowego, którego szef jest powoływany zarówno przez Prezesa Rady Ministrów, jak i przez Sejm. Czyli w praktyce partię rządzącą.
Władza, jaką Rada miałaby nad platformami mediów społecznościowych, byłaby daleka od symbolicznej. Zgodnie z projektem, maksymalna kara, jaką organ może nałożyć za naruszenie wolności słowa, wynosi około 12 mln euro (50 mln zł). To kwota, która robi różnicę w arkuszach kalkulacyjnych firm, nawet tak dużych jak Facebook, który w 2020 r. osiągnął łączny przychód na poziomie prawie 520 mln zł. Werdykt Rady będzie ostateczny, ale zarówno platformy, jak i użytkownicy będą mogli odwołać się do sądu. Oto kolejny ważny szczegół: odwołania rozpatrywać będą sędziowie administracyjni, a nie sądy cywilne. Sądy administracyjne z zasady rozpatrują spory między administracją a obywatelami i mają bardziej sformalizowany charakter.
Jak u Orwella?
Nie wszystko i wszyscy byliby jednak objęci ochroną Rady. Protekcja nie obejmowałaby przypadków, które według kodeksu karnego i kodeksu wykroczeń stanowią czyny nielegalne w rozumieniu polskiego prawa. Wręcz przeciwnie, w takich sytuacjach prokuratura mogłaby zażądać i uzyskać informacje na temat tożsamości użytkownika, któremu zarzuca się przestępstwo lub wykroczenie. Lista obejmuje katalog działań, które nie budzą specjalnych wątpliwości, np.: terroryzm i pedofilia, zdrada, szpiegostwo, handel ludźmi, wywoływanie lub podżeganie do wojny czy przemocy wobec instytucji publicznych i urzędników bądź nękanie. Jednak lista zawiera inne działania, które wciąż budzą kontrowersje. Chodzi w szczególności o zniesławienie Polski i narodu polskiego, propagowanie symboli totalitarnych, profanację symboli narodowych, znieważanie (albo usuwanie) godła czy obrazę uczuć religijnych.
Przepis ten, schowany w przepisach proceduralnych, może w rzeczywistości być najpoważniejszą konsekwencją nowej ustawy. Platformy społecznościowe są co prawda zobowiązane do współpracy z polskimi władzami, ale dotychczas starały się, aby ten proces miał przynajmniej pozory rzetelności, a decyzja na ogół wymaga zgody sądu. W nowym akcie logika jest odwrócona: prokuratura ma prawo domagać się informacji od właścicieli platform, a ci ostatni mogą co najwyżej złożyć zażalenie do sądu. Jeśli ustawa zostanie uchwalona, powstanie podstawa prawna do niemal automatycznej współpracy między platformami a prokuraturą w przypadkach potencjalnych przestępstw, takich jak np. umieszczanie memów politycznych, komiksów krytycznych czy prowadzenie gorącej polemiki w internecie. Brzmi absurdalnie? Niestety, nie w przypadku współczesnej Polski, gdzie aktywiści są ścigani m.in. za publikowanie wizerunku „tęczowej Maryi”. Fakt, że Zbigniew Ziobro jest jednocześnie zwolennikiem nowej ustawy, szefem prokuratury i nadzorcą sędziów musi budzić niepokój. W świetle tego, nazwanie nowego ciała „Radą Wolności Słowa” brzmi iście orwellowsko.
Plan europejski
Nowe regulacje należy analizować w świetle całokształtu polityki PiS wobec mediów. Na krótko przed ustawą o „wolności słowa”, państwowy Orlen przejął grupę medialną Polska Press. Kilkadziesiąt dni później debata publiczna skupiła się z kolei wokół propozycji nowego podatku od reklam, który był kolejnym krokiem w kierunku zdobycia dominacji nad polską (tym razem cyfrową) sferą medialną.
Co się stanie, jeśli prawo zostanie uchwalone? Polski rząd będzie dysponował nowymi, skutecznymi narzędziami do kształtowania pola gry, na którym toczy się demokratyczna debata. W przypadku nowej ustawy, ewentualny sukces będzie podwójny. Po pierwsze, pozwoli zbudować wizerunek obrońcy zwolenników prawicy przed blokadami korzystania z najpopularniejszych platform społecznościowych i komunikacyjnych. Po drugie, uzyska bezpośredni i prosty dostęp do tożsamości i danych osobowych ich użytkowników.
Zakładając, że regulacja ta ostatecznie wejdzie w życie PiS uzyska realną możliwość skutecznej obrony swoich sympatyków oraz dręczenia przeciwników bez bezpośredniego łamania przepisów na poziomie polskim, europejskim czy międzynarodowym. Nowa sytuacja będzie wyzwaniem nie tylko dla idei wspólnych wartości europejskich, ale także dla samego sedna filozofii integracji europejskiej z ostatnich dekad. Choć w tradycyjnej interpretacji, traktaty europejskie nie pozwalają instytucjom unijnym regulować kwestii związanych m.in. z zakresem i stosowaniem wolności słowa, to takie postanowienia obowiązują Polskę na podstawie innego traktatu międzynarodowego – Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, której Polska jest stroną. Problem w tym, że w przeciwieństwie do Unii, orzeczeń Konwencji nie można egzekwować bezpośrednio.
Z kolei na poziomie unijnym, kwestia ochrony wolności słowa jest przedmiotem prawnych i politycznych kontrowersji. W ostatniej dekadzie instytucje unijne zmierzały w kierunku modelu, w którym podstawowe prawa człowieka i obywatela powinny bezpośrednio obowiązywać w państwach członkowskich. Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej w artykule 1 stanowi, że „1. Każdy ma prawo do wolności wypowiedzi. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe”. Szkopuł w tym, że kolejne rządy Prawa i Sprawiedliwości sprzeciwiały się bezpośredniemu stosowaniu karty w naszym kraju, czego wyrazem jest tzw. protokół brytyjsko-polski. Jednak po Brexicie wydaje się, że niezależnie od prawnych sporów, postanowienia Karty na dobre weszły w DNA Unii i coraz ciężej będzie władzom w Warszawie unikać ich obowiązywania.
Nie jest również jasne, jak nowe polskie przepisy wpływać będą na realizację europejskiego planu działania na rzecz demokracji, czyli polityki ogłoszonej przez Věrę Jourovą, komisarz ds. sprawiedliwości w celu ochrony wolności politycznych obywateli Unii Europejskiej. Plan ma być odpowiedzią na zagrożenia cyfrową dezinformacją, manipulacją wyborczą czy cenzurą mediów tradycyjnych i internetowych. Ma również przeciwdziałać tzw. mowie nienawiści, czyli kategorii często używanej przez środowiska lewicowe i liberalne do określenia nie tylko bezpośrednich gróźb i aktów agresji, ale także słów o charakterze dyskryminującym, obelżywych, stereotypów, obraźliwego czy nawet niedelikatnego języka używanego wobec grup lub osób. Nie sposób sobie wyobrazić, aby rząd Zjednoczonej Prawicy faktycznie chciał reformować język polskiego internetu w kierunku większej inkluzywności. Wręcz przeciwnie – ten sam zestaw narzędzi prawnych zostanie prawdopodobnie użyty dla zachowania prawa do używania języka, który UE chce wykorzenić.
Niestety, udostępnione na stronach Komisji Europejskiej dokumenty dotyczące szczegółów planu nie dają bezpośrednich odpowiedzi na problemy, które bez wątpienia pojawiłyby się po tym, jak polska ustawa weszłaby w życie. Najbardziej optymistyczną perspektywą z punktu widzenia polityków, dziennikarzy, aktywistów czy obywateli, którzy nie popierają Zjednoczonej Prawicy jest to, że decyzje Rady po pokonaniu ścieżki sądowej w Polsce będą mogły ostatecznie trafić przed Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. To jednak marna pociecha: taka procedura trwa przecież latami, co jest szczególnie dotkliwe jeśli weźmie się pod uwagę to, że tempo polityki w erze cyfrowej stale przyspiesza.
Co dalej?
Co mogłoby pokrzyżować plany rządu? Jak zwykle w przypadku gospodarki cyfrowej, realny wpływ mają dwie grupy aktorów: Stany Zjednoczone oraz międzynarodowe korporacje.
W przypadku tzw. podatku od reklam, po jednoznacznie potępiającej wypowiedzi rzecznika Departamentu Stanu USA Neda Price’a na początku lutego 2021 r. pomysł trafił do tymczasowej „zamrażarki”. Teoretycznie, podobnie mogłoby stać się także z ustawą o „wolności słowa”. Jednak w tej sytuacji brakuje liczących się beneficjentów porzucenia przez PiS swoich planów. Największe media i firmy prywatne mają przecież swoich prawników oraz stosują praktyki, które chronią je przed publikowaniem potencjalnie niewygodnych dla władzy treści. Takiego wsparcia pozbawieni są natomiast zwykli obywatele. To właśnie oni – aktywiści, komentatorzy, działacze społeczni czy, choć w mniejszym stopniu, politycy będą najbardziej zagrożeni, jeśli nowe prawo faktycznie wejdzie w życie.
Istnieje również możliwość, że problem zostanie rozwiązany technokratycznie. Pod koniec 2020 r. Mark Zuckerberg ogłosił, że rozważa odpolitycznienie Facebooka. Taki scenariusz oznaczałby, że algorytmy serwisu rzadziej pokazywałyby nam treści publikowane przez partie polityczne i polityków. Paradoksalnie to również byłaby forma cenzury, jednak bardziej „sprawiedliwa”, bo niezależna od preferencji politycznych czy ideologii. Dziś nie sposób przewidzieć, jakie skutki wywołałaby tak radykalna zmiana. Nie ulega jednak wątpliwości, że władza, którą obecnie nad polityką w krajach demokratycznych mają platformy takie jak Facebook czy Twitter jest ogromna i nie sposób sądzić, że w najbliższym czasie miałoby się to zmienić. To ważna informacja przede wszystkim dla instytucji europejskich: w erze cyfrowej nieprecyzyjne regulacje są prawie tak samo złe, jak ich całkowity brak.
Oryginalny artykuł ukazał się w języku angielskim w Visegrad Insight.
Wizualizacja Maria Ciupka.
Filip Konopczyński – członek Zarządu Fundacji Kaleckiego, absolwent prawa i antropologii kulturowej w ramach MISH UW. Współpracował m.in. z Biurem Rzecznika Praw Obywatelskich, Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej czy OKO.PRESS. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Krytyce Politycznej”, „Przekroju”, „Kulturze Liberalnej”, „Kontakcie”, „Kulturze Współczesnej”.