Szwajcarskie czarne łabędzie
Próżno szukać stabilności tam, gdzie zarabia się na różnicach kursowych. Jeszcze gwałtowniej niż kurs franka zmieniało się spojrzenie na regulacje sektora finansowego.
Podjęta kilka dni temu przez bank centralny Szwajcarii decyzja o zaprzestaniu prowadzonej od 2011 r. obrony minimalnego kursu wymiany franka szwajcarskiego względem euro na poziomie 1,20, boleśnie przypomniała 700 tys. „frankowcom”, że kursy walut potrafią się zmieniać i to nieraz gwałtownie. Ciągła fluktuacja jest wręcz istotą funkcjonowania rynków finansowych. Próżno szukać stabilności tam, gdzie zarabia się na różnicach kursowych. Jeszcze gwałtowniej niż kurs franka zmieniało się jednak spojrzenie na regulacje sektora finansowego.
Ci, którzy ganią rząd i nadzór bankowy za brak działań w obronie osób, które straciły na kredytach walutowych, zapominają często, że już w 2006 r. Komisja Nadzoru Bankowego (której kompetencje przejął KNF) wydała Rekomendacje S dotyczącą kredytów hipotecznych. Przewidywała ona, że osoba, która chciałaby zaciągnąć kredyt hipoteczny w walucie obcej, musiałaby zarabiać dostatecznie dużo by móc pożyczyć w złotym polskim kredyt o 20% większy. Regulacja spotkała się z szeroką krytyką.Centrum im. Adama Smitha opublikowało opinię, w której stwierdziło, że: „Komisja Nadzoru Bankowego powinna jak najszybciej wycofać tzw. Rekomendację S, która spowoduje znaczne ograniczenia w dostępności klientów do kredytów hipotecznych w walutach obcych i spowoduje znaczne szkody dla gospodarki wynikający ze zmniejszonej konkurencyjności na rynku bankowym oraz wzrost kosztów kredytu hipotecznego o 40 tys. PLN dla każdego potencjalnego kredytobiorcy”. Serwis Money.pl rozpoczął protest pod hasłem „Chcemy ryzykować” przeciwko regulatorowi, który chce utrudnić Polakom kupno mieszkania. Posłowie PiS, partii, która obecnie broni „frankowców” na wszystkich frontach, w 2006 r. byli przeciwni regulacji kredytów walutowych i podnosili, że ograniczenia wynikające z Rekomendacji S, uderzą w małe banki i że są wprowadzane głównie po to, by chronić interes korporacyjny dużych instytucji. Tego typu głosy teraz ucichły, ale wrócą jeśli kurs franka gwałtownie spadnie, albo przybiorą formę krytyki innej regulacji „ograniczającej” Polaków.
Kredyty walutowe stały się jednak wówczas w Polsce bardzo popularne. Według stanu na koniec czerwca 2013 r. łączna wartość kredytów mieszkaniowych dla gospodarstw domowych wynosiła 334,2 mld zł. Z tej kwoty 54% przypadało na kredyty walutowe (w tym 43,4% na kredyty we frankach), a 46% na kredyty złotowe. Kiedy udzielano najwięcej kredytów we frankach były one znacznie tańsze od kredytów w polskiej walucie. Eksperci zachęcali do ich brania i przedstawiali swoje prognozy dotyczące zmian kursu walut, banki aktywnie promowały te produkty, a klienci wymieniali się między sobą informacjami i napędzali efekt „owczego pędu”. Zabrakło wówczas jednak świadomości tego, jak bardzo zmienne i nieprzewidywalne potrafią być rynki finansowe.
Ryzyko i niepewność
Bankowość opiera się na ryzyku. Przed udzieleniem kredytu ocenia się zdolność kredytową kredytobiorcy. Banki oceniają ryzyko niespłacenia kredytu i decydują o jego udzieleniu i wymaganym zabezpieczeniu. Podobnie, instytucjom finansowym agencje ratingowe takie jak S&P, Moody’s, Fitch wydają „oceny”. Istota tego systemu opiera się na założeniu, że ryzyko jest mierzalne i można nim zarządzać. Tym różni się ono od niepewności, której nie można skwantyfikować. System opiera się na modelach pozwalających ocenić skalę ryzyka. Podobnie, postępuje się z ryzykiem walutowym. Modele te jednak wyciągają wnioski dotyczące przyszłości na podstawie obecnej sytuacji. Jest to dosyć zawodna metoda, o czym przekonali się „frankowcy” w podobnym stopniu, co inwestorzy, który lokowali swoje fundusze w Lehman Brothers, posiadającym tuż przed bankructwem wysokie noty AA przyznane przez agencję Moody’s.
Duża część pomysłów na to, jak regulować kredyty walutowy dotyczy obowiązków informacyjnych. Wymaga się od banków, by coraz precyzyjniej określały sposoby ustalania kursów walut, w niektórych krajach jak, np. w Hiszpanii, kredyty walutowe uznaje się za produkty inwestycyjne i wymaga się oceny profilu inwestycyjnego kredytobiorcy. To wszystko są jednak „pół-środki”. Rynek finansowy cechuje się dużą niepewnością, a wielu zmian nie da się przewidzieć. Takie niemożliwe do przewidzenia zmiany o istotnym wpływie na rynki określa się często mianem „czarnych łabędzi”. Nawet jeśli wszystkie łabędzie w okolicy są białe, np. jeśli przez długi czas kurs franka utrzymuje się na poziomie 2,45 i wydaje się on najstabilniejszą walutą świata, to nie można wykluczyć, że są też czarne łabędzie, np. nagłe uwolnienie kursu franka szwajcarskiego, które spowodowało jego podniesienie do poziomu 5,17, jak to miało miejsce 15 stycznia 2015 r.
Jeśli jest jakiś pozytywny skutek z całego zamieszania związanego z kredytami we frankach szwajcarskich, to właśnie uświadomienie społeczeństwu ryzyka i niepewności, jakie wiążą się z rynkami finansowymi. Jednak nawet jeśli wszystkie kredyty frankowe należałyby do profesorów ekonomii i bankowców, o dużej wiedzy o rynkach finansowych i ryzyku, które podjęli, to przy założeniu tych samych możliwości spłaty kredytu jak obecni „frankowcy”, niewiele by to zmieniło. W sytuacji, w której ogólna wartość kredytów hipotecznych dla gospodarstw domowych zależy głównie od kursu waluty obcej, mamy do czynienia z problemem natury systemowej. Na pojedynczy kredyt można patrzeć jak relację bank-klient i oceniać, jak dobrze klient był poinformowany, jak precyzyjnie bank formułował umowę, jak ustalał spread walutowy, etc. Jednak, gdy ponad 700 tys. osób korzysta z produktu finansowego o względnie dużym ryzyku, rodzi to zagrożenia, które wychodzą poza prostą relację bank-klient.
Frank szwajcarski a sprawa polska
Kredyty we frankach szwajcarskich okazały się dla dużej części osób, które je zaciągnęły poważnych obciążeniem finansowym. Już przed niedawnym wzrostem kursu franka ponad 30 tys. osób całkowicie nie było zdolnych do spłaty kredytu, a po uwolnieniu jego kursu liczba ta może wzrosnąć do 90 tys. Wartość kredytu w wielu przypadkach przekroczyła nawet wartość mieszkania, ograniczając możliwość spłaty kredytu poprzez sprzedaż mieszkania. Stosunek wartości kredytu do wartości zabezpieczenia, np. mieszkania, określa się współczynnikiem LTV (Loan-to-Value), który przy cenie franka na poziomie 3,5 zł dla ponad 150 tys. osób miał wartość powyżej 130%, zaś dla ponad 300 tys. osób 80-100%[4]. Po ostatnim wzroście kursu franka ten współczynnik dla wszystkich kredytów znacznie się podniósł.
Konsekwencje posiadania kredytów tego typu wykraczają jednak daleko poza budżety domowe. Kłopoty finansowe to częste powody rozpadów rodziny, mogą mieć negatywny wpływ na dzietność, odbijają się też negatywnie na stanie zdrowia, w tym psychicznego. Innym skutkiem, który może mieć bezpośredni wpływ na całą gospodarkę, jest zmniejszenie konsumpcji. Osoby, mające bardzo wysokie raty kredytu w stosunku do swoich dochodów, mogą ograniczyć swoje wydatki. „Frankowcy” to głównie przedstawiciele klasy średniej, której wydatki są stosunkowo wysokie. Kilkaset tysięcy rodzin, ograniczających swoje wydatki może mieć niezwykle negatywny wpływ na gospodarkę. Kredyty we frankach pobudziły swego czasu rynek deweloperski, ale jego złote czasu już minęły, a skutki tamtych masowych zakupów mieszkań za pieniądze z kredytu we frankach oddziaływają teraz na inne rynki. Gospodarka traci nie tylko ze względu na to, że pieniądze, które mogły zostać przeznaczone na zakup dóbr i usług, przeznacza się na spłatę kredytu. Duża część „frankowców” szukając oszczędności może zmieniać niektóre swoje zwyczaje konsumpcyjne. Dla pojedynczej osoby z kredytem takie zachowanie jest jak najbardziej racjonalne, ale dla całej gospodarki to poważny cios.
Co z tym frankiem?
Eksperci, partie polityczne i stowarzyszenia zrzeszające „frankowców” prześcigają się w pomysłach na wyjście z „kryzysu frankowego”. Jednym z rozwiązań jest przewalutowanie kredytów na lokalną walutę, tak jak zrobiono na Węgrzech. Takie rozwiązanie skrytykował jednak KNF, jako przynoszące nieuzasadnioną korzyść osobom, które mają kredyty we frankach i niesprawiedliwe traktowanie osób, które wzięły kredyty w złotym polskim. Kolejnym rozwiązaniem jest ograniczanie negatywnych skutków wzrostu kursu franka dla kredytobiorców. W Serbii tylko 8% wzrostu kursu dotyka kredytobiorcy, reszta opłacana jest przez bank. W Hiszpanii, uznano część kredytów we frankach za produkty inwestycyjne i unieważniono umowy.
W Polsce 1 247 klientów mBanku, tzw. „Nabici” zaskarżyli postanowienie umowy pozwalające zarządowi banku zmieniać oprocentowanie kredytu. W innej sprawie, Sąd Okręgowy w Szczecinie odrzucił tytuł egzekucyjny banku wskazując na to, że bank wyliczał kurs na podstawie klauzuli abuzywnej (niedozwolonej) i że w miejsce nieprawidłowych przepisów o przewalutowaniu nie można wprowadzać innych instytucji prawnych. W takiej sytuacji przy ocenie zobowiązań wobec banku punktem wyjścia ma być kwota, którą klient otrzymał w złotych. Inny ważny proces dotyczący zasad obliczania kursu przy kredytach walutowych, który wciąż jest w toku, to pozew zbiorowy przeciwko Getin Bank, rozpatrywany w Poznaniu. Poza tym, „frankowcy” mogą też skorzystać z nowych przepisów o upadłości konsumenckiej, w ramach której sąd może dokonać redukcji długów.
Przed „frankowcami” otwarte są możliwości indywidualnego zaskarżania umów. Różne środowiska postulują jednak ingerencję państwa i przewalutowanie, bądź anulowanie kredytów we frankach. W obecnej sytuacji, trudno jednak przewidzieć, czy takie działania będą podjęte. Trudno bowiem przewidzieć, o ile kurs franka może jeszcze wzrosnąć. I to jest chyba największa lekcja płynąca z „kryzysu frankowego” o ryzyku i zmienności rynków finansowych. Ryzyku, które należy rozpatrywać z perspektywy jednostki, która je podejmuje, ale także z perspektywy systemowej – próby odpowiedzi na pytanie, w jakim stopniu kredyty polskich gospodarstw domowych mogą być uzależnione od kursów walut obcych, czy innych czynników zewnętrznych. W przypadku dużej ilości ryzykownych kredytów, za związane z nimi koszty pośrednio płacimy wszyscy.