Sztuka puszczania bąków

Nie mam wątpliwości: to był rok Oskara Dawickiego. Jego prace pokazywane były w galeriach i muzeach w całym kraju, dzięki czemu twórczość performera znalazła się w centrum refleksji o współczesnej sztuce. Napisana przez kuratorów i […]


Nie mam wątpliwości: to był rok Oskara Dawickiego. Jego prace pokazywane były w galeriach i muzeach w całym kraju, dzięki czemu twórczość performera znalazła się w centrum refleksji o współczesnej sztuce. Napisana przez kuratorów i krytyków Łukasza Gorczycę i Łukasza Rondudę powieść o życiu Dawickiego W połowie puste ugruntowuje renomę czterdziestoletniego artysty.

Wystarczy wspomnieć wystawę indywidualną Horror Kurort Vacui w Sopocie, a także dwie wystawy z Supergrupą Azorro w Toruniu (Idealna wystawa) i Białymstoku (Lepiej być nie może), wszystkie w 2010 roku, oraz tegoroczną Warpechowski / Dawicki w Łodzi, nie mówiąc o udziale w rozmaitych ekspozycjach zbiorowych. Dawicki pojawia się nie tylko często, ale i w rozmaitych kontekstach. Wydana przez Lampę i Iskrę Bożą książka konteksty te zbiera i poszerza, ale na przekór akademickim procedurom nie porządkuje ich. Pan Oskar, jak pamięta go szeroka publiczność z filmu Skórka za wyprawkę, po raz kolejny ze zręcznością Jacquesa Mesrine’a wymyka się jednoznacznym interpretacjom.

Sex, drugs & contemporary art

Zaskakujące, że w powieści Gorczycy i Rondudy nie pojawia się w zasadzie w ogóle najbardziej znana twarz Dawickiego: członka Azorro, wraz z Igorem Krenzem, Wojciechem Niedzielką i Łukaszem Skąpskim w ironicznych filmach wyśmiewającego modne nurty w sztuce – szczególnie sztukę krytyczną – nieformalne reguły rządzące polem sztuki, oderwane od rzeczywistości krytyczne rozprawy intelektualistów. Nie znaczy to, że performer zmienił swoje poglądy na treści i społeczne ramy sztuki współczesnej; co do tego pozostaje konsekwentnym autsajderem dominującego dyskursu. Ale czytelnicy, którzy znają Dawickiego narzekającego z kumplami, że wszystko już było, albo komentującego kolejne wystawy stwierdzeniem „bardzo mi się podoba!”, mogą poczuć się zaskoczeni. Figura beztroskiego wesołka i parodysty „poważnych”, „zaangażowanych” twórców schodzi w tej powieści na dalszy plan.

Można więc zaryzykować wyprowadzenie wniosku, że najpopularniejsze prace nie są wcale najważniejsze dla ich autora. Zamiast frekwencyjnych przebojów często natykamy się na pomijane jako pozbawione znaczenia detale, istotne w subiektywnym planie biograficznym dla ja artysty. Po trosze chodzi o Barthes’owskie punctum, szczegół, którego waga ujawnia się z konfrontacji z indywidualnymi wspomnieniami i skojarzeniami, nie zaś jako założony od początku nośnik znaczeń. Różnica polega na tym, że dla Barthes’a to odbiorca odnajduje swoje punctum, tymczasem w powieści Gorczycy i Rondudy prywatne sensy odsłania sam twórca. Przy czym wcale nie jest pewne, że nie plecie andronów, nabijając się z czytelników. Jak bowiem przyznaje na temat pisanej o sobie książki: „Ona jest w połowie wymyślona, w połowie prawdziwa i w połowie pusta” (s. 151). Odkrywanie kryjących się pod pseudonimami faktycznych osób, sprawdzanie prawdziwości wydarzeń i historii jest pyszną zabawą, choć wymaga niezłego obeznania w polskiej kulturze ostatnich kilkudziesięciu lat, a w przypadku spraw prywatnych bywa zgoła niemożliwe. Pomóc może natomiast blog (www.wpolowiepuste.blogspot.com), udostępniane na którym notatki i nagrania poszerzają książkową narrację.

Ale i bez sprawdzania, kto lub co znajduje się za tajemniczymi ksywkami, tytułami i relacjami, czytelnicy W połowie puste mogą wynieść z lektury dużą frajdę. Jest to świetna powieść obyczajowa, złośliwa satyra artystów i kuratorów na własne środowisko, oglądane już to z depresyjno-sarkastycznej perspektywy Dawickiego, już to z wyrozumiałego dystansu Gorczycy i Rondudy. Spotykamy tu m.in. Zbigniewa Warpechowskiego, Zbigniewa Liberę, Agnieszkę Kurant, Julitę Wójcik, Piotra Uklańskiego. Wraz z partyzantami Zgrupowania AK „Bawiciel” przemierzamy nocą warszawskie Śródmieście Południowe: „Ich wspólne rajdy trwały co najmniej dobę, cały czas w ruchu, bez zmrużenia oka, z dużą ilością papierosów, alkoholu i czego się jeszcze dało, może nawet przede wszystkim tego, czego się jeszcze dało. W ciemnościach przekraczali granice dzielnic, wdzierali się do prywatnych mieszkań i placówek wroga” (s. 250). Te niebezpieczne manewry koncentrowały się wokół trzech placów, których nazwy same w sobie wiele mówią o kondycji tego świata: Zwabiciela, Prostytucji i Trzech Krzyczy. Duchowym ojcem i wzorem miejskich bojowników był Andrzej Partum, dziś niestety – podobnie jak przywoływany również Paweł Freisler – zapomniany w kulturze lansu, rozwijającej się w kręgach niezależnej młodzieży z Pijalni B. Byśmy nie mieli wątpliwości, autorzy nie omieszkają poinformować nas, że pojęcie kultury lansu pochodzi od nazwiska polskiego artysty współczesnego Lansasa – tę szaradę akurat łatwo rozgryźć.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa