Szczecin potrzebuje nowego mitu
W 1989 roku, wedle słów znanej aktorki, skończył się w Polsce komunizm. Wraz z nim, w Szczecinie – i na całym Pomorzu Zachodnim – nastąpił koniec czegoś jeszcze: pewnej polityki historyczno-kulturalnej, która była jedynym spójnym […]
W 1989 roku, wedle słów znanej aktorki, skończył się w Polsce komunizm. Wraz z nim, w Szczecinie – i na całym Pomorzu Zachodnim – nastąpił koniec czegoś jeszcze: pewnej polityki historyczno-kulturalnej, która była jedynym spójnym projektem tożsamościowym, realizowanym na tych ziemiach po II wojnie światowej. W ciągu dziesięciu lat po zakończeniu tej największej hekatomby XX wieku, nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności Szczecina. Nowy, pojałtański porządek świata zakładał odebranie Polsce Kresów Wschodnich, by w zamian przekazać jej część niemieckich terenów wschodnich, w tym obecnego Pomorza Zachodniego. Przybyła tutaj dziwaczna mieszanina przyszłych mieszkańców: pragnący zachować anonimowość byli żołnierze Armii Krajowej; zlęknieni kolaboranci, na których wyroki wydały władze podziemnej Polski; chłopi ze wschodu; Ukraińcy, wysiedleni w ramach Akcji „Wisła” i wielu innych. Ludzie ci wkroczyli w świat całkowicie sobie obcy, mówiący do nich kodami rodem z kultury narodu, który zdążyli przecież znienawidzić przez lata wojny. Z jednej strony władza komunistyczna doskonale rozumiała te nastroje, z drugiej jednak świadoma była konieczności uzasadnienia polskiej obecności na tych terenach oraz uformowania tej osobliwej ludzkiej mieszaniny we wspólnotę. Stało się to punktem wyjścia do stworzenia mitu „ziem odzyskanych” i tezy o „odwiecznym piastowskim charakterze tych ziem”.
W ten sposób powstała – motywowana czynnikami o całkowicie politycznym charakterze – opowieść o powrocie Słowian na swoje dawne ziemie, które – bezprawnie i zdradliwie, a jakże! – zagarnął dawno temu „żywioł germański”. Na siłę lansowano pogląd, zgodnie z którym Pomorze Zachodnie zachowało w okresie średniowiecza i renesansu silny związek z (piastowską i nie tylko) Polską. Ignorowano jednocześnie fakt, że kultura słowiańska była tutaj w zasadzie martwa już w XIII wieku, a szczecińskie elity władzy szybko uległy germanizacji, przyjmując orientację polityczną w stronę swojego potężnego zachodniego sąsiada. Ponadto, władze komunistyczne przez lata generowały w mieszkańcach Szczecina lęk przed rzekomymi niemieckimi roszczeniami względem Pomorza Zachodniego. Było to zarówno cyniczne, charakterystyczne dla państw totalitarnych, narzędzie konsolidowania społeczeństwa poprzez kreowanie fikcyjnego zewnętrznego wroga, jak i całkowicie świadomy element politycznej opowieści o „ziemiach odzyskanych”.
Dzisiaj, po ponad dwudziestu latach, tak sformułowana polityka historyczno-kulturalna budzi nasz śmiech. Tak naprawdę nigdy nie spotkała się ona z całkowitą społeczną akceptacją, nawet przed 1989 rokiem. Z góry raziła sztucznością, a jej tezy były nieautentyczne nawet dla mniej wykształconych mieszkańców Szczecina. Antyniemieckie fobie, którymi się żywiła, i które sama generowała oraz podsycała, na szczęście już dawno wyparowały.
Problem polega jednak na tym, że po upadku komunizmu polityki tej nie zastąpiła żadna inna, która byłaby w dodatku dostosowana do nowej demokratycznej rzeczywistości. (W tym sensie, ten problem ma również swój ogólnopolski wymiar: jest nim pytanie o to, czym powinna być, właściwa dla naszego modelu ustrojowego, demokratyczna polityka historyczno-kulturalna?) W Szczecinie śmiejemy się z bajek o „odwiecznej słowiańskości Pomorza”, ale z drugiej strony nie trzymamy w zanadrzu innej opowieści, która wypełniłaby pustkę po tym zdewaluowanym micie. Tymczasem na chwilę obecną nie mamy w Szczecinie nic w zamian. I z tym faktem coś wreszcie musimy zrobić.