Struktura dyskursu politycznego: 16 XII 1922 – 10 IV 2010
Nawet interludium komunizmu nie zaburzyło ukształtowanej u progu lat 20-tych ubiegłego wieku struktury polskiego dyskursu politycznego
Mija rok od katastrofy smoleńskiej, wyjątkowej cezury w historii politycznej III RP, która istniejący już wcześniej, głęboki podział polityczny doprowadziła do ekstremum. Odpowiedni do rozmiarów ubiegłorocznej tragedii okazał się w mijającym roku poziom agresywnej retoryki i cynizmu, za który, powiedzmy szczerze, obie strony były w równym stopniu odpowiedzialne. Po zakończeniu kampanii prezydenckiej, która przebiegała w miarę pokojowo, m. in. dzięki przyjętej w niej strategii PiS-u, bańka początkowych pozorów narodowej jedności pękła. Gdy 5 lipca ubiegłego roku w TVN24 poseł Janusz Palikot powiedział, że „odpowiedzialność moralną za śmierć dziewięćdziesięciu kilku ludzi na pokładzie Tu 154 ponosi Lech Kaczyński. […] Lech Kaczyński ma krew na ręku tych ludzi, którzy zginęli w Smoleńsku” (TVN24, 5 VII 2010), zdaniem wielu komentatorów retoryka polskiego życia publicznego osiągnęła dno. Nieco wcześniej, w filmie dokumentalnym Solidarni 2010, padały słowa o krwi na rękach Donalda Tuska, zaś w sierpniu 2010, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, poseł PiS, Adam Hofman, stwierdził, że „Palikot przekroczył granicę, za którą już nie ma polityki, tylko trzeba tego faceta powiesić na najbliższej gałęzi. Wszyscy musimy do tego doprowadzić. Po czymś takim trzeba mu wybrać gałąź” (źródło). Niemal trzy miesiące później, 19 października, Ryszard C. zastrzelił w łódzkiej siedzibie PiS-u związanego z partią Marka Rosiaka i ciężko ranił Pawła Kowalskiego. Tym samym słowo stało się ciałem, a polaryzacja polskiej sceny politycznej została niejako przypieczętowana.
Czy rzeczywiście retoryka naszego życia publicznego osiągnęła ostatnimi czasy dno? Czy może należałoby ją usprawiedliwiać wyjątkowością wcześniejszych wydarzeń, tragiczną śmiercią Prezydenta RP i wielu najważniejszych osób w państwie? Niezależnie od tego, czy był to „wypadek” czy „zbrodnia”, otwarta pozostała kwestia odpowiedzialności w sensie moralnym, co stworzyło pole do rozmaitych insynuacji pochodzących z obu stron sceny politycznej. Wszystko to, co działo się wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, stanowiło niejako oddolny odpowiednik wojny na górze. Gdy „naród” wyszedł na ulice, gdzieś między granatami a fekaliami, rozgrywała się rzeczywista, a nie jedynie urojona, hańba.
Komentując w stacji TOK FM wydarzenia przed Pałacem Prezydenckim, poseł Palikot ostrzegł, że sytuacja zmierza w kierunku zabójstwa politycznego: „Jeśli państwo nie działa w takich przypadkach, to prowadzi do sytuacji, jaka miała miejsce przed wojną, że jakiś wariat zabije Komorowskiego, Palikota czy Kaczyńskiego”. Zwrócił tym samym uwagę na ważną analogię. Wydaje się jednak, że na tragicznej śmierci głowy państwa się ona nie zaczyna ani nie kończy. Może język polskiej polityki po 10 kwietnia nie był niczym nowym, może warunkujące go struktury tkwiły gdzieś głęboko w tkance naszej kultury politycznej? Warto pójść za sugestią byłego posła Platformy i spojrzeć pokrótce na sytuację sprzed blisko stu lat. W poniższej argumentacji odwołuję się do tego, co działo się w Polsce w grudniu 1922 roku, krótko przed i krótko po zabójstwie prezydenta Narutowicza, spoglądając na ówczesne wydarzenia przez pryzmat wielkopolskich, opiniotwórczych pism typu informacyjnego, reprezentatywnych dla różnych opcji politycznych. Aby wydobyć na jaw pewne elementy wspólne dla ówczesnych i dzisiejszych struktur języka polityki, konieczne będą pewne uproszczenia. Przyjmijmy zatem, na potrzeby niniejszej argumentacji, istnienie typów idealnych opcji politycznych w postaci narodowej prawicy z jednej i całej reszty sceny politycznej z drugiej strony. Kiedy porównamy ze sobą wyidealizowane struktury, okaże się, że analogie pomiędzy nim są zarazem symetryczne i asymetryczne, w zależności od tego, do jakich faktów się odnoszą. Dwóm wydarzeniom związanym z Gabrielem Narutowiczem (politykiem opcji nie prawicowej), mianowicie wyborem na stanowisko prezydenta i tragiczną śmiercią, odpowiadają, przy odwróconej chronologii, dwa wydarzenia współczesne: wybór na stanowisko prezydenta Bronisława Komorowskiego oraz tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego. W tym pierwszym przypadku analogie będą symetryczne, w przypadku drugim, jako że śmierć spotkała polityka prawicowego, stanowić będą niejako lustrzane odbicie minionego dyskursu.
Zacznijmy zatem od wyborów. Pierwsze wybory prezydenckie II RP, których 9 grudnia 1922 roku dokonało Zgromadzenie Narodowe, wygrał ostatecznie Gabriel Narutowicz, wybitny inżynier Politechniki w Zurychu, który powrócił po wojnie do kraju, by zająć się polityką. W rezultacie wyboru dokonanego przy udziale głosów mniejszości narodowych wybuchła prasowa kampania nienawiści, której nie da się porównać do sytuacji po wyborze Komorowskiego (tym bardziej, że łączyły się z nią uliczne, krwawe zamieszki), niemniej używane argumenty uznać można za analogiczne wobec późniejszej sytuacji. „Kurier Poznański”, wielkopolski organ endecji, pismo głęboko antysemickie (piszące na przykład o porwaniach dziewcząt chrześcijańskich), lamentował wówczas nad zagrożonym bytem państwa. Wybór Narutowicza okazał się być „hańbą”, rezultatem woli obcych mocarstw, żydowskich machlojek bądź realizacją planów niemieckich. Na ulicach rozległy się, jak niemal sto lat później, „śpiewy narodowe” i spontaniczne manifestacje „Polaków”. Szczególnie dotkliwe było to, że Narutowicz nie ucałował krzyża. Komorowski już otwarcie się go pozbył. Prawo do sprawowania prezydentury podważano w obu przypadkach.
Z kolei „Goniec Wielkopolski”, pismo narodowe o rodowodzie ludowym, centro-prawicowe, lecz nieprzychylne endecji, uznało wybór Narutowicza za słuszny, bo demokratyczny. „Przegląd Poranny”, niewielki dziennik demokratyczno-liberalny, zachowujący rzeczowy dystans wobec analizowanej w owym czasie sytuacji, interpretował zachowanie prawicy w czasie wyborów i tuż po nich w kategoriach „kompromitacji” wobec zagranicy. Robotniczy, mocno lewicujący dziennik „Prawda” prowadził już w czasie wyborów zaciętą anty-prawicową kampanię. Nawołując do tolerancji mniejszości i odróżniania państwa od narodu, krytykował obrzucających Narutowicza błotem „faszystów” z podobną werwą, z którą „Gazeta Wyborcza” krytykowała obrzucenie „tablicy Komorowskiego” gnojem. Analogiczne były także argumenty krytyczne wobec prawicy, a więc zarzuty siania oszczerstw, stwarzania zagrożenia dla stabilności i porządku państwa czy podburzania „narodowej” ulicy. Blisko 100 lat temu prawica narodowa nie wzięła udziału w zaprzysiężeniu Narutowicza, dzisiaj Kaczyński nie podaje Komorowskiemu ręki.
Pora na analogie asymetryczne. 16 grudnia Prezydent Narutowicz został zastrzelony w Zachęcie. „Kurier Poznański” sprawę jego tragicznej śmierci zasadniczo zbagatelizował, już dwa miesiąca później poświęcając jej niewiele uwagi – zupełnie jak sto lat później kwestię Katastrofy Smoleńskiej środowisko Komorowskiego i Tuska. Odpowiedzialny za śmierć Narutowicza był Eligiusz Niewiadomski, szaleniec, który zabił zupełnie sam, w oderwaniu od gęstej, politycznej atmosfery. Nie inaczej zginąć miał szaleniec Lech Kaczyński, tyle, że z własnej ręki. W jednym i w drugim przypadku chodziło o zrzucenie z siebie zbiorowej odpowiedzialności. Analogicznie po zabójstwie Rosiaka „Gazeta Wyborcza” argumentowała, że było ono wypadkiem, wybrykiem szaleńca, któremu winne nie są media, lecz jednostka.
Przesuńmy się na „lewą” stronę sceny politycznej. Po zabójstwie Narutowicza „Goniec Wielkopolski” obarczył winą całe środowisko „prawicowych wichrzycieli”, zarówno prasę, jak i polityków, pisząc o ich „moralnej” odpowiedzialności. Poza odniesieniami do kampanii nienawiści pojawiły się też sugestie dotyczące szeroko zakrojonego, lecz enigmatycznego spisku, stojącego za śmiercią prezydenta – odpowiednika smoleńskiego „zamachu”. Rozpoczęło się jednocześnie, także analogiczne, budowanie pośmiertnej legendy zamordowanego prezydenta, przyjaciela ludu, człowieka ciepłego i współczującego. Podobnie „Przegląd Poranny” wskazywał na moralną odpowiedzialność szerokich kręgów o określonej przynależności partyjnej, sugerując pośrednią inspirację zabójstwa i nazywając Niewiadomskiego wyłącznie „ślepym narzędziem”. Także „Prawda” pisała wówczas o prawicy jako o „duchowych ojcach” ohydnej zbrodni, a na jej łamach pojawił się slogan, który w owym czasie zrobił zawrotną, prasową karierę – „rękę karaj, nie ślepy miecz”. Winowajcą moralnym okazał się być konkretny „obóz polityczny”, a ponadto wykryto „komplet spisków” stojących za śmiercią prezydenta, choć nie udało się odnaleźć bezpośrednich dowodów. Tej moralnej i politycznej odpowiedzialności prawicy za zabójstwo Narutowicza odpowiada rzecz jasna moralna i polityczna odpowiedzialność, przypisywana będącemu u władzy środowisku Platformy i jej medialnemu zapleczu za tragiczny wypadek Lecha Kaczyńskiego, odpowiedzialność wynikająca, mówiąc słowami Jarosława Kaczyńskiego, ze stosowanej przez nie „socjotechniki nienawiści”. Nie inaczej było po zabójstwie Marka Rosiaka: prezes PiS oskarżył liderów Platformy o wytworzenie atmosfery sprzyjającej podjęciu przez jednostkę decyzji o zabiciu człowieka. Według opublikowanej wówczas tzw. Deklaracji łódzkiej śmierć Rosiaka nie była wydarzeniem przypadkowym, lecz wynikiem kampanii nienawiści.
A zatem, przynajmniej jeśli chodzi o śmierć głowy państwa, paralele pomiędzy tymi odległymi wydarzeniami są nad wyraz oczywiste. Wydaje się, że nawet interludium komunizmu nie zaburzyło ukształtowanej u progu lat 20-tych ubiegłego wieku struktury polskiego dyskursu politycznego, dającej o sobie znać w trudnych momentach naszej politycznej historii. Niezmieniony pozostał na pewno arsenał używanych przez obie strony argumentów, a choć odwróciły się role, to dokonało się to z podziwu godną logiką. Może to równie dobrze świadczyć o obecności ukrytych mechanizmów, co o braku skrupułów korzystających ze sprawdzonych retorycznych narzędzi polityków i dziennikarzy. Nie ulega natomiast wątpliwości, że historia, przynajmniej nasza, lubi się powtarzać.