Słabość władzy, bezsilność języka
Rok 1989 otwiera epokę bez języka. Upadek systemu cenzury nie spełnił marzeń o suwerenności słowa i wspólnocie komunikacyjnej. Władza słowa Stanisława Rośka stanowi świadectwo zmagań z językiem tyranizującym przestrzeń publiczną doby PRL. W najciekawszym momencie […]
Rok 1989 otwiera epokę bez języka. Upadek systemu cenzury nie spełnił marzeń o suwerenności słowa i wspólnocie komunikacyjnej.
Władza słowa Stanisława Rośka stanowi świadectwo zmagań z językiem tyranizującym przestrzeń publiczną doby PRL. W najciekawszym momencie – przełomie roku 1989 – Rosiek pozostawia nas jednak samych z zagadką pustego języka bez właściwości, języka „pozbawionego ciężaru rzeczywistości”. Niestety z metamorfozą tyranii słowa w miałki język postpolityczności musimy zmierzyć się samodzielnie.
Wieża Babel
Sierpień 1980 roku jako „święto wyzwolonych słów” trwał zaskakująco krótko. Szybko,
Odzyskanie wolności mówienia nie przyniosło języka zdolnego opisać teraźniejszość zmieniającej się Polski i nie sprostało wymogom późnej nowoczesności. Dzisiejszy nadmiar słów jest jeszcze bardziej nieznośny, w praktyce życia codziennego zbliżony do wieży Babel zarówno w sferze polityki, państwa, jak i kultury lub aktywności społecznej. Za każdym razem słowa okazują się nieswoje, nie dość aktualne i niewystarczająco przekonujące. Po przeszło dwudziestu latach transformacji nadal do dyspozycji pozostaje wyłącznie eklektyczny konglomerat terminów z importu i skolonizowanych schematów myślowych rodem z czasów PRL.
Celem uzupełnienia książki Rośka warto przetransponować tezy Jadwigi Staniszkis piszącej o „władzy bez polityki” i „polityki bez władzy”. W odniesieniu do języka zdecydują one o „władzy bez słów” i „słowach pozbawionych władzy”. Oba fenomeny obrazują rozbrat języka z władzą po 1989 roku w warunkach inflacji sensów. Zbliżają również do zrozumienia czasów próżni publicznej – okresu pozbawionego elementarnego porządku znaczeń, w którym wszystko zdaje się być równie (nie)istotne.
Władza bez słów
Po 1989 roku nie stworzono nowego, atrakcyjnego i przekonującego sposobu opisu polskiej teraźniejszości. Władza pozostając w orbicie słabego, niezdolnego do trafnego oddania sytuacji języka de facto jedynie utrudniała nowemu systemowi nabranie cechy oczywistości ustrojowej. Język lat 90. stale pozostawał w defensywie, stanowiąc osobliwy miraż słownika wyrazów obcych i gramatyki protestu. Bez większego powodzenia powoływano się na rewolucję gospodarczą z importu bądź zamykano wyobraźnię zbiorową w obrębie miałkiej i bezsilnej krytyki, niezdolnej do wygenerowania spójnego programu działania. Obie narracje – radykalnej modernizacji imitacyjnej oraz kontestacji kapitalizmu – wyczerpały się na początku obecnego stulecia wraz z akcesją do Unii Europejskiej, a następnie kompromitacją rodzimego populizmu w wydaniu LPR i Samoobrony.
Ciężko oprzeć się wrażeniu, że niemoc języka debaty publicznej w Polsce decyduje o paradoksalnej sytuacji, w której partie „biorą w posiadanie” kolejne narracje tylko po to, by ugiąć się pod ich ciężarem. Słabość języka została obnażona najsilniej po 2005 roku, kiedy to praktyka idei IV RP dowiodła próżni polskiej przestrzeni publicznej. Na poziomie zaledwie kilku miesięcy ciekawa i spójna narracja modernizacyjna została zwulgaryzowana zarówno przez samych orędowników projektu, jak i jego przeciwników. Intelektualnie wyważony postulat IV RP uruchomił dyskurs, który wymknął się spod kontroli, pozostawiając daleko w tyle pierwotne założenia unowocześnienia państwa i jego instytucji.
Jeśli jednak PiS poniósł porażkę poszukując w języku legitymizacji, strategia PO ma na celu jego rozdrobnienie do poziomu, w którym traci on całkowicie znaczenie na rzecz aspektów wizerunkowych i estetycznych. Postpolityczność w polskim wykonaniu nie oznacza troski o narracje, a wyłącznie – by zastosować termin, za pomocą którego Rosiek opisywał PRL – „fakt nieprzerwanej działalności językowej”. Im mniej władza ma nam do zaoferowania, tym bardziej czuje się zobligowana do mówienia, szczelnego wypełnienia przestrzeni komunikacyjnej. O ile jednak celem władz PRL była hegemoniczna dominacja, dziś idzie o rozmienienie przestrzeni publicznej na drobne, likwidację konkurencji już na poziomie zapewnienia niemożności wyartykułowania jakichkolwiek koncepcji. Cel zabiegów pozostaje ponury: groteskowy teatr mający na celu ukrycie tajemnicy pustki władzy.
Przyglądając się polskiej polityce nietrudno o wniosek, że mówienie, czy raczej licytacja na przymiotniki, stanowi substytut działania. Niestety, władza stroniąca od języka, niezdolna do generowania narracji może zrodzić wyłącznie nieufność, wycofanie i dystans.
Słowa bez władzy
Przemysław Czapliński w „Polsce do wymiany” opisywał symboliczną walkę haseł toczoną na murach w czasie stanu wojennego. Napis „Zima wasza, wiosna nasza” na jednej z krakowskich kamienic został uzupełniony rozbijającym dychotomiczne opcje dostępne w ramach ówczesnego dyskursu, dopiskiem: „a lato mumunków”.
Przestrzeń publiczna po 1989 roku została szczelnie zagospodarowana sporami odziedziczonymi po minionej epoce, krytyką kapitalizmu, próbą wyartykułowania odmiennej ścieżki modernizacji na poziomie idei IV RP, a finalnie miałką postpolitycznością. Wciąż jednak, niczym na miejskim murze, alternatywne sposoby opisu Polski nie znalazły przełożenia na główną oś toczonych debat.
Brak zdolności do zakorzenienia w obecnym dyskursie publicznym rodzi eklektyczną mieszaninę „jakobymówienia”. Jak zauważa Rosiek, współczesny język tworzą: swoboda wypowiedzi, stadność powtarzania, migotliwość i niepewność prawdy. Krytyka, konstatacja, opór, wszystkie formy sporu z dominującym dyskursem giną w natłoku medialnego szumu przyzwyczajającego do jałowego krytykanctwa. Sprzeciw, choć powszechny i często przyjmujący postać wspólnego horyzontu celów do realizacji, nie podlega akumulacji, nie zostaje wyartykułowany, nie tworzy nowej jakości – podstawy dla przyszłych działań. Słowa utraciły moc sprawczą, sprawiają wrażenie niepotrzebnych, decydujących wyłącznie o frustracji i poczuciu zawiedzonych nadziei.
Batalia o język
Fenomeny „władzy bez słów” i „słów bez władzy” składają się na błędne koło odwrotu od polityki, braku zaufania oraz pasywności. Ucieczka od dusznego ucisku „władzy słowa” czasów PRL doprowadziła do patowej sytuacji, w której władza nie jest zdolna do zaoferowania języka będącego w stanie pobudzić i zaangażować aktywność społeczną, społeczeństwo natomiast – przekroczyć próg niezobowiązującej krytyki.
Lektura „Władzy słowa” skłania do wniosku, że walka o język polskiej polityki nie zakończyła się wraz z rokiem 1989. Minione dwudziestolecie to czas zmarnowany, okres samokompromitacji kolejnych kandydatów do roli narracji modernizacyjnych. Prawdziwa batalia o język dopiero przed nami.