Rzeczpospolita cieni

I Różne narody w różnych sytuacjach i przy różnych okazjach odnajdują swoją polityczną tożsamość. Dla jednych takim wydarzeniem może być powracająca wciąż na nowo debata na temat jakiejś wielkiej, konstytuującej wspólnotę idei, bądź stanowiącego jej […]


I

Różne narody w różnych sytuacjach i przy różnych okazjach odnajdują swoją polityczną tożsamość. Dla jednych takim wydarzeniem może być powracająca wciąż na nowo debata na temat jakiejś wielkiej, konstytuującej wspólnotę idei, bądź stanowiącego jej ucieleśnienie wydarzenia (czymś takim dla Francuzów byłaby niewątpliwie Wielka Rewolucja 1789 roku). Dla innych może to być projekt polityczny, znajdujący swój wyraz nie tyle w abstrakcyjnych ideach, co w praktyce życia codziennego na wszystkich jego poziomach – na osiedlu, w dzielnicy, w mieście, w kraju (to przypadek amerykański). Dla jeszcze innych narodów tożsamość polityczna może być ufundowana na traumie, na przebłyskującym spod pozornie „normalnej” codzienności przekonaniu, że ponosi się moralną odpowiedzialność za tragedię, która nigdy nie powinna się zdarzyć i której nigdy nie będzie można do końca odkupić (tak postrzegam post-traumatyczną tożsamość niemiecką, stopniowo przebijającą się do społecznej świadomości Niemców po 1945 r.). Naród może być wreszcie ufundowany na Księdze (tym dla Żydów jest Tora), albo może skupiać się wokół agory – miejsca, gdzie obywatele mogą wspólnie dyskutować o swoich sprawach. To agora była niewątpliwie samym rdzeniem greckiej polis – a więc pierwszej w ramach naszej cywilizacji formuły polityczności, do której – chcąc nie chcąc – musimy się odnosić.

Przypadek Polaków, nasz własny przypadek, jest inny. Nie daje się go sprowadzić do żadnej z możliwości zarysowanych powyżej. Polacy nie odnajdują bowiem wspólnoty w miejscu debaty o wspólnych sprawach. Nie tutaj – mimo tak widocznych tradycji republikańskich w I Rzeczypospolitej – tkwi sedno polskiego wariantu rozumienia i doświadczania politycznej wspólnoty. Polacy nie są narodem dlatego, że chodzą na tę samą agorę. Polacy są narodem, bo stają w tych samych pogrzebowych konduktach, bo oddają hołd tym samym umarłym. Polacy mają „duszę z uchem przy grobie1” . Nie łączy nas wspólna przestrzeń publiczna, ale wspólne cmentarze. Nie czujemy się wspólnotą ani nie posiadamy żadnej jej wyraźnej koncepcji (ergo nie jesteśmy narodem samoświadomym), gdy dyskutujemy o wspólnych (a może raczej o dzielących nas?) sprawach. Nasza codzienność pozbawiona jest zasadniczego wymiaru polityczności. Potrzeba, by bicz losu smagnął nas mocno po plecach, abyśmy poczuli, że mamy jeden kark. Łączy nas res publica bólu. Bólu – powiedzmy to do końca – po zmarłych bliskich.

II

Kim są umarli dla politycznej wspólnoty? Klasyka dostarcza nam przynajmniej dwóch fundamentalnych tekstów omawiających tę sprawę. Pierwszym jest „Antygona” Sofoklesa, drugim – słynny fragment „Wojny peloponeskiej” Tukidydesa, w którym Perykles wygłasza swoją mowę pogrzebową. W pewnym sensie polska postawa nie zdziwiłaby więc antycznych Greków . Grzebanie umarłych było dla nich zawsze aktem politycznym.

Przyjrzyjmy się pokrótce obu wspomnianym klasycznym przypadkom. Znakomitym przykładem problematu teologiczno-politycznego, jakim jest kwestia stosunku państwa do umarłych, jest dylemat, przed którym zostaje postawiony przez Antygonę Kreon, rządzący Tebami tyran. Sprawa w swej istocie jest prosta i doskonale znana: władca zakazuje pochówku brata Antygony, czemu ta ostatnia – powołując się na święte prawa bogów – sprzeciwia się i mimo zakazu grzebie brata. Wywołuje to gniew tyrana, który postanawia czym prędzej ukarać nieposłuszną kobietę, mniemając, że takie postępowanie nie tylko pozwoli mu umocnić swoją władzę, ale i będzie sprawiedliwe. Kreon utrzymuje wszak, że jest „próżną służbą czcić Hadesu cienie2” . Jest to jednak stanowisko tyrana, a więc kogoś, kto nie dostrzega różnicy między porządkiem doczesnym a wiecznym, między sferą, nad którą rozciąga się „normalna” (tj. ludzka) władza polityczna, a tą, którą władają bogowie. Kreon nie dostrzega tej granicy, a jej przekroczenie doprowadza go w końcu do upadku, co wieści mu ślepy starzec-wróżbita, Tyrezjasz. To Tyrezjasz bowiem ostrzega tyrana, mówiąc mu wprost: „chorzeje miasto z twojej winy3” . Miasto zaś jest chore właśnie dlatego, że dokonuje się w nim pomieszanie sfer, które zawsze powinny pozostawać wyraźnie oddzielone – sfery politycznej i symbolicznej, sfery bieżącej walki o władzę oraz mitu. Zakazując pochówku Polinika, Kreon narusza prawo boskie, dokonuje aktu – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – przemocy symbolicznej. Tyrezjasz mówi to Kreonowi otwarcie, ściągając tym samym na siebie gniew tyrana: „(…) tu na ziemi zmarłe trzymasz ciało / Które się bóstwom należy podziemnym / Nie masz żadnego ty nad zmarłym prawa / Ni światła bogi, którym gwałt zadajesz4”.

Sofokles obrazuje w ten sposób znamienny paradoks. Zmarli z jednej strony wykraczają poza polityczne spory, gdyż dotyczy ich nie prawo władców, a prawo bogów (Kreon nie chciał dopuścić do pochówku Polinika, bo ten próbował pozbawić go władzy w Tebach). Z drugiej jednak strony, niezważanie na owo boskie prawo posiadać może (czy nawet wprost: posiada) głębokie skutki polityczne, ponieważ wywołuje polityczne namiętności tu i teraz. Poddani zwracają się przeciw władcom, którzy nie respektują praw bogów, nie potrafiąc już wierzyć ani w to, że ich władza posiada legitymizację, ani w to, że może być sprawiedliwa.

W złożeniu z historią Antygony, mowa Peryklesa przedstawia zupełnie odmienny kontekst, w jakim umarli funkcjonują w polityce. Przywódca ateński wspomina o nich podczas swojej mowy pogrzebowej, oddając im należny hołd. Mówi: „Zacznę najpierw od przodków: jest rzeczą słuszną i właściwą uczcić ich wspomnieniem przy obecnej uroczystości. Zamieszkując bowiem ten sam kraj w nieprzerwanym ciągu pokoleń, dzięki swej dzielności przekazali go nam jako kraj wolny. Godni są oni pochwały, lecz jeszcze większej pochwały godni są nasi ojcowie. Do spadku bowiem, jaki otrzymali, nie bez trudu dodali tę potęgę, którą my obecnie mamy, i nam ją przekazali. Lecz najwięcej dokonaliśmy sami, nasze pokolenie, będące teraz w sile wieku; myśmy uczynili to państwo zupełnie niezawisłym i silnym zarówno w czasie pokoju, jak i wojny5”.

Zauważmy, jaka jest u Peryklesa relacja między dawnymi pokoleniami a obecnym. Łączy je wspólna sprawa politycznej wielkości Aten. Przeszłość nie przytłacza jednak teraźniejszości. Przeciwnie: dynamizuje ją, napędza, wzmacnia. Szacunek dla umarłych nie oznacza, że żywi mają im się podporządkować – mają jedynie obowiązek zabiegać o rozwój i dalsze pomyślne trwanie ateńskiej demokracji. To bowiem właśnie polityczny system Aten stanowi istotę mowy pogrzebowej Peryklesa. Jak podkreśla, „jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nieinteresującą się życiem państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną[6]”. Co więcej, żywotność i siła Aten bierze się jego zdaniem w znacznej mierze stąd, że jej mieszkańcy są niewrażliwi na sztuczną estetyzację polityki, której dokonują zazwyczaj poeci. Perykles prezentuje to stanowisko nad wyraz klarownie: „Nie potrzebujemy ani Homera jako chwalcy; ani innego poety, który wprawdzie na chwilę radość swą poezją przyniesie, lecz którego obrazom kłam zada rzeczywistość” – mówi. I dodaje: „Państwo nasze dlatego budzi podziw, że swoją odwagą zmusiliśmy wszystkie morza i lądy, aby stały się nam dostępne, i że wszędzie postawiliśmy wieczne pomniki klęsk przez nas zadanych i dobrodziejstw przez nas wyświadczonych7”. Zbiorowy sentymentalizm jest dla niego wrogiem dobrej polityki, a ochrona państwowych instytucji – kluczowa dla zachowania ciągłości ateńskiej potęgi. Zdaniem Peryklesa, „boleść nie wynika z braku tych dóbr, których się nigdy nie miało, lecz z utraty tego, do czego się przywykło8”.

III

Czemu warto dziś przypomnieć te klasyczne teksty? Oczywiście dlatego, że za sprawą smoleńskiej tragedii umarli raz jeszcze powrócili na arenę polskiej polityki. Dlatego, że przez przynajmniej kilka tygodni byliśmy rodzajem zbiorowej Antygony. I nawet jeżeli nie pojawił się żaden Kreon, chcący udaremnić uroczyste grzebanie tych, którzy odeszli, pojawiła się przecież niezwykle mocna kontrowersja dotycząca pochowania prezydenckiej pary na Wawelu. Dokonało się tu, moim zdaniem, swoiste pomieszanie w symbolicznej przestrzeni tworzącej naszą wspólnotę. To, co bieżące przeskoczyło w sferę zarezerwowaną dla mitu. O tym jednak za chwilę. Na razie zatrzymajmy się przy stwierdzeniu, że wraz z powrotem umarłych na arenę polskiej polityki jako wspólnota znaleźliśmy się w nowej, a zarazem dobrze znanej, sytuacji.

Sytuacja jest o tyle dobrze nam znana, że życie polskiego ducha zawsze toczyło się wśród umarłych. I nie chodzi wyłącznie o charakterystyczny polski mesjanizm czy martyrologię – czczenie pamięci wszystkich tych, którzy złożyli ofiarę z życia na ołtarzu ojczyzny (chociaż to, że historię naszego narodu opowiada się zazwyczaj właśnie przy użyciu takich obrazów, jest już samo w sobie wiele mówiące). Chodzi również o to, że jako naród właściwie nigdy nie zapuściliśmy korzeni w instytucjach państwa, bo tego państwa zbyt długo nie było. Nie potrafimy docenić wartości dyskusji publicznej, debaty o wspólnych sprawach, bo w warunkach braku niepodległości debata była niemal zawsze szkodliwa – rozmiękczała stanowiska, przerzedzała szeregi, powodowała ferment, niwecząc dogłębną potrzebę jednomyślności. Przesadzam? Ale spójrzmy tylko, w jakich debatach najlepsze pióra polskiej publicystyki odnalazły się po 1989 roku. Najgorętsza, najbardziej „krwawa” była niewątpliwie debata wokół zagadnienia lustracji i dekomunizacji, w której obie ścierające się strony mogły bez trudu sięgnąć po obecne w zbiorowej podświadomości figury. Taką figurą był przecież zarówno szukający fałszywego pojednania „zdrajca”, gotów sprzedać polską tożsamość za modernizacyjne korzyści, jak i fanatyczny idealista, zawsze gotów do składania nie mogących nic zmienić w realnym położeniu państwa ofiar, zaślepiony żądzą moralnego zadośćuczynienia za rany własne bądź cudze. Nawet teraz, już po smoleńskiej tragedii, debata publiczna znów odsłania swą teologiczną podstawę: dyskutujemy o pojednaniu, o sumieniu, o pamięci umarłych i pozostawionym przez nich testamencie. Ta debata to w istocie ciąg mów pogrzebowych, jakże odległych jednak od tej, z jaką Perykles zwrócił się do Ateńczyków.

Ateny były silne mocą ciągłości swych instytucji. Tymczasem nowoczesna historia Polski to historia nielinearna, poszatkowana, postrzępiona. To istnienie kraju, a nie jego nieistnienie, było w naszych warunkach duchową anomalią. W efekcie, powstała w naszej tradycji specyficzna narracja, wyjaśniająca nasze miejsce i rolę w historii. Taka jest przecież funkcja mitu dla każdej wspólnoty – na trwałe osadzić ją w bycie, uczynić podejrzenia o przypadkowość jej istnienia bezpodstawnymi. Ta narracja, ta myśl, która „wprawia w zakłopotanie każdego, kto zastanawia się nad polską historią” brzmi: „Polska Chrystusem Narodów! Każdy, kto spotyka się z tą myślą (…) czuje niesmak i zażenowanie. Mesjanizm jako sposób myślenia o historii, forma historycznego samorozumienia, wydaje się dzisiaj w najlepszym wypadku czymś niepojętym. Jest nawet coś skandalicznego w myśleniu o cierpieniach zbiorowych – a także mękach indywidualnych – w kategoriach Chrystusowych i chrystologicznych. Dotykamy tu najwyraźniej jakiegoś tabu9”. Polska – ofiara, trup, grób, krew, umarli, polegli, cmentarz – oto ciąg skojarzeń, jaki natychmiast pojawia nam się w umysłach, gdy nad tym zastanawiamy. I jest tak bez względu na to, jaki mamy stosunek do mesjanistycznej tradycji polskiego samorozumienia.

Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat takie spojrzenie na własną historię i tożsamość bez wątpienia nie było w cenie. Młode pokolenie pragnie raczej symbolicznego powrotu do normalności, woli patrzeć wprzód, niż pochylać się nad tym, co minęło. W tym sensie pojawia się pewna paralela między pokoleniem dzisiejszych 20-latków, a pokoleniem, które dojrzewało w dwudziestoleciu międzywojennym. Jak pisał o sobie i swoich rówieśnikach Jan Józef Szczepański, „bardzo nam zależało na naszej normalności. Chcieliśmy rozumieć świat i nasze w nim losy w kategoriach racjonalnej konieczności i nie chcieliśmy już więcej uczestniczyć w tajemniczym dramacie, którego sens zapisany jest w niebie”. Tradycja mesjanistyczna traktowana była jako coś obciążającego polskiego ducha, jak przytroczony do pleców ciężar, który wykrzywił nasz zbiorowy kręgosłup. W dwóch dekadach między 1989 i 2010 rokiem, tak jak poprzednio w dwudziestoleciu międzywojennym, pojawiła się więc szansa na ucieczkę od polskiego fatum. „Dwadzieścia lat bez garbu owej wyjątkowości narodowego losu – bez piętna przekleństwa i świętości, w przekonaniu, że już za nami cała ta atmosfera pokuty i misji, anielstwa i diabelstwa, infantylizmu i wzniosłości, które z historii naszej uczyniły rodzaj misterium – patetycznego (…) i nieco histerycznego zarazem10” – tak ową szansę ujmował Szczepański.

Zwróćmy uwagę, że polskie podejście do polityczności jest w znacznej mierze rewersem podejścia ateńskiego, które obserwowaliśmy u Peryklesa: dzieło umarłych krępuje tu żywych, aktywny udział w polityce jest niemal z definicji czymś podejrzanym, instytucje państwa są pogardzane, a poeci sprawują rząd dusz. W tym kontekście katastrofa smoleńska obnaża swoją wewnętrznie sprzeczną, podwójną naturę. Z jednej strony bowiem, zwłaszcza dla młodszego (w tym, jak sądzę, mojego) pokolenia, była jednym z pierwszych mocnych doświadczeń politycznej wspólnoty. Ponadto, ponieważ zginęli w niej wysocy przedstawiciele państwa, uświadomiła ona bardzo wielu naszym obywatelom, że polityka to nie tylko codzienne przepychanki między stronnictwami. Nagle zobaczyliśmy, że posiada również drugą, znacznie bardziej szlachetną twarz – mianowicie, że jest służbą. Z drugiej strony jednak, cały problem polega na sposobie, na okolicznościach, w jakich uszlachetniona polityka ponownie wkroczyła do naszego świata. Staliśmy się wspólnotą, bo ruszyliśmy na cmentarze w tych samych pogrzebowych konduktach. Polska polityka przez duże “p” raz jeszcze okazała się festiwalem dziadów. Szansa dokonania przewartościowania naszej tradycji, zbudowania formuły samorozumienia wzniesionej na innych (co niekoniecznie oznacza: dokładnie przeciwnych), niż mesjanistyczne założeniach, nie została wykorzystana. W przeciwieństwie do Ateńczyków, wspólne jest bowiem dla nas wciąż nie to, do czego posiadania jesteśmy przyzwyczajeni, lecz to, co zostało bezpowrotnie utracone. Odnajdujemy się w polityce, gdy na jej scenę wkraczają umarli, gdy ma miejsce strata, gdy to, na czym nam zależy, osuwa się w niebyt. Dopóki jest, nie może budzić ani zbytniego szacunku, ani wywoływać entuzjazmu. To, przyznajmy, dość traumatyczna formuła polityczności, ogniskująca wokół nagłych i krótkich, lecz za to bardzo mocno przeżywanych wybuchów wspólnotowych emocji. Emocji, które gasną równie szybko, jak się pojawiły. My zaś, jako zbiorowość, ponownie możemy pogrążyć się w błogiej apolitycznej drzemce. Aż do kolejnego wstrząsu.

IV

Po co jednak parać się tą – ryzykowną przecież – próbą ujęcia ontologii polskości? Myślę, że warto to robić przynajmniej z jednego powodu – aby uświadomić sobie upiorny (w sensie opisowym, nie wartościującym) charakter uprawianej przez nas formy polityczności. Polska polityka jest bowiem polityką prowadzoną wśród cieni. To cienie sprawują tu władzę symboliczną. To umarli decydują tu za żywych.

Nie jest to dziełem przypadku ani pomyłki. Patriotyzm polski – w jego nowoczesnym rozumieniu – zrodził się na grobie I Rzeczypospolitej. Od początku był wywoływaniem duchów, czego najlepszym przykładem są Mickiewiczowskie „Dziady”. Miłość do ojczyzny była w naszych dziejach prawie zawsze miłością do umarłego – tego, co zostało bezpowrotnie utracone; do kogoś, kto odszedł już z tego świata. Niepodległość stała się więc w tym schemacie w sposób najzupełniej naturalny czymś z pogranicza polityki i teologii. Jej odzyskanie było równoznaczne z powrotem do świata żywych, a więc ze zmartwychwstaniem.

Po drugiej wojnie światowej historia w niezwykle okrutny sposób zakpiła sobie z tego wyobrażenia. Polska ponownie pojawiła się na scenie międzynarodowej, ale nie odzyskała politycznej suwerenności. Chyba żadna metafora nie oddaje lepiej charakteru tego dziwnego państwa, jakim była PRL, od opisanej we „Wniebowstąpieniu” Konwickiego wizji miasta, po którym snuje się martwy bohater. Polska Ludowa jest miejscem upiornym, bo jest krajem żywych trupów. Ciało Polski powstało, lecz jej duch nie ożył.

To jednak nie koniec „horrorów”. System stworzony w rezultacie systemu jałtańskiego obala rewolucyjna hybryda „Solidarności”, która była ruchem jednocześnie narodowym i socjalnym; ruchem, w ramach którego walczono o prawa klasy robotniczej, śpiewając „Boże coś Polskę…”. Jeśli Polska ludowa była Rzeczpospolitą Wampirów, to „Solidarność”, która w końcu wbiła jej w serce osikowy kołek, była Frankensteinem – istotą zlepioną z obcych, niedających się wzajem uzgodnić elementów. Istotą – dodajmy dla pełnej jasności – silną na tyle, by złamać istniejący wówczas system, ale nie tak bardzo, aby na nowo zdefiniować istotę polskości. „Solidarność” była sumą naszych wielkich trupów. Oto dlaczego Polska po 1989 roku stała się krajem „apolitycznym” w tym sensie, że poza doraźnymi wojenkami poszczególnych stronnictw, nie było w niej niemal żadnej dającej się inaczej ująć polityki, a najgorętsze publicystyczne spory ostatniego dwudziestolecia dotyczyły kwestii lustracji bądź teorii „układu”. Oto dlaczego ochoczo weszliśmy w nowej Europie w rolę ubogich krewnych Zachodu. Wreszcie: oto powód, dla którego najpełniejszym określeniem naszej polityczności pozostaje tekst Leszka Kołakowskiego o byciu „liberalno-konserwatywnym socjalistą” – tekst świetny, ale portretujący jedynie pomieszanie, które się dokonało.

W efekcie po 1989 roku Polacy nie potrafili ubrać w słowa swoich politycznych marzeń, a kiedy nawet usiłowali to robić, budowane narracje szybko osiadały na mieliźnie bieżących politycznych potyczek (taki był los traktowanego dziś już wyłącznie jako epitet pojęcia „IV Rzeczypospolitej”). Tragedia w Smoleńsku wydarzyła się, gdy język naszej publicznej debaty był już tak poplątany, że z trudem można było powiedzieć coś, co nie byłoby automatycznie interpretowane jako głos w doraźnej walce między głównymi partiami. I miała (wciąż ma, będzie miała) dla naszego samorozumienia paradoksalne, głęboko niejednoznaczne skutki.

Z jednej strony bowiem tragedia w Smoleńsku niewątpliwie debatę publiczną oczyszcza, odsłaniając przed szeroką publicznością szlachetniejszą twarz polityki, a także – odkłamując zniekształcone przez media wizerunki niektórych polityków. Najlepszy jest tu oczywiście przykład prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przedstawianego przed tragedią często jako kostyczny dziadek bez krzty luzu czy autoironii, którym niewątpliwie nie był.

Z drugiej jednak strony – powiedzmy to brutalnie, do końca – za sprawą nagłego przejścia w sferze narracji medialnej, radykalnej zmiany obrazu polskiej polityki, doszło do jakiegoś upiornego pomieszania w sferze symbolicznej. Oto Smoleńsk – stając się z miejsca kolejnym polskim narodowym mitem – doprowadził do pomieszania zwykłości i wielkości, raz jeszcze czyniąc z Polski Rzeczpospolitą Cieni. Potoczna metafizyka w tragicznej śmierci chce bowiem dostrzec symboliczny gest Opatrzności: wszak wybrańcy bogów umierają młodo. „Normalność” raz jeszcze ma nie być nam dana. Fatum historii wciąż wisi nad Polską.

Podobnie jak poprzednio, mamy tutaj do czynienia ze swoistym paradoksem, wywróceniem na nice dotychczasowej narracji i zastąpieniem jej – w tempie ekspresowym – narracją dokładnie przeciwną. Istotę tego pomieszania najlepiej oddaje w moim odczuciu przerobiony nieco Allenowski bon mot. Woody Allen w jednym ze swoich filmów włożył bowiem w usta bohatera, granego przez Alana, Aldę następującą myśl: „Komedia to tragedia plus czas”. Co to oznacza? Że z wydarzeń tragicznych z czasem wycieka patos i możliwa staje się wobec nich pewna ironia. Gdy tylko pojawia się dystans, nasze ironiczne ratio może rozpocząć swą pracę. Po katastrofie w Smoleńsku w polskiej przestrzeni symbolicznej mogliśmy natomiast zaobserwować zjawisko odwrotne. Okazało się mianowicie, że „tragedia to komedia plus śmierć”. To, co jeszcze wczoraj było farsą, dziś – kiedy los dodał do tego tragiczną śmierć – nagle nabrało cech wielkości, patosu. To, co jeszcze niedawno przedstawiano jako rzeczą komiczną, niezdarną, porażoną jakąś niemocą, przemieniło się na naszych oczach w czyn szlachetny, bohaterski. Niezdarne, szarpane posunięcia okazały się „Dziełem”. Kicz codziennych „małych wojenek” stał się „Testamentem”. Marks miał oczywiście rację, stwierdzając, że historia powtarza się jako farsa. Zapomniał jednak dodać, że farsa, za sprawą śmierci, przypadkowo doładowana patosem, może powrócić do przestrzeni symbolicznej w szacie Wielkiej Historii.

Nie chodzi mi tu – proszę mnie źle nie rozumieć – o krytykę śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego czy prowadzonej przez niego polityki (jak i nie chodzi o jej afirmację). To, co staram się krytycznie opisać, to ów szokujący, acz jakby zapomniany, zepchnięty w podświadomość, nieproporcjonalny i irracjonalny przeskok narracyjny, do jakiego doprowadziła smoleńska tragedia. Nagle, pod wpływem szoku, znaki zostały odwrócone, wszystko wywróciło się – w stosunku do poprzedniego położenia – do góry dnem. A kiedy mówimy o roli umarłych w polityce, to nie przelewki. Nie jest tajemnicą, że ideami i mitami narodowymi nie można się bezkarnie zabawiać. Tymczasem w symbolicznym wymiarze reakcji na smoleńską tragedię było (przynajmniej dla niżej podpisanego) coś głęboko niepokojącego. Poczucie, że jesteśmy realną polityczną wspólnotą – owszem, w rzeczy samej, było wspaniałe. Refleksja nad tym, czego potrzeba, abyśmy owego poczucia doświadczyli, nie prowadzi już jednak do optymistycznych wniosków. Wskazuje raczej na pewne skrzywienie, zwichnięcie, które – to moja naczelna teza – jest rysem zarówno polskiej historii, jak i ontologii polskości.

V

W wymiarze symbolicznym polskiej debaty publicznej mamy dziś do czynienia z wielkim pomieszaniem. Wielodniowa żałoba po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem nie była manifestacją poglądów politycznych Polaków ani wyrazem jakiejś wielkiej zmiany w nastrojach społecznych. (Choć doraźnie takie efekty, jako swoisty skutek uboczny, mogą niewątpliwie wystąpić.) Ta żałoba to był ontologiczny statement Polaków: „Oto czym jesteśmy w naszej najgłębszej istocie – konduktem żałobnym”.

1Dusza z uchem przy grobie. Z Jackiem Dukajem rozmawiają Lena Jedlicka i Radosław Wiśniewski, “Tygodnik Powszechny”, nr 1-2 / 2009 (3104-3105)

2Sofokles, Antygona, 736

3Ibidem, 929

4Ibidem, 984-987

5Tukidydes, Wojna peloponeska, Warszawa 2003, s. 104

6Ibidem, s. 106

7Ibidem, s. 107

8Ibidem, s. 109

9Wawrzyniec Rymkiewicz, Polacy – jeszcze jeden wysiłek! [online]. Strony internetowe kwartalnika “Kronos” dostępne w internecie: http://kronos.org.pl/index.php?23250,709 [dostęp: 29.06.2010]

10Jan Józef Szczepański, Przed nieznanym trybunałem, Kraków 1995, s. 8

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa