Restauracja polityki

W Polsce restauracje rzadko zdobywają nagłówki gazet. Dzieje się tak tylko wtedy, gdy stają się areną ważnych politycznych wydarzeń. Może to wina wskrzeszanej dopiero kultury gastronomicznej, może zbytniego rozpolitykowania społeczeństwa. Jednak w świadomość ludzi mocno […]


W Polsce restauracje rzadko zdobywają nagłówki gazet. Dzieje się tak tylko wtedy, gdy stają się areną ważnych politycznych wydarzeń. Może to wina wskrzeszanej dopiero kultury gastronomicznej, może zbytniego rozpolitykowania społeczeństwa. Jednak w świadomość ludzi mocno wbiło się skojarzenie restauracji ze skandalami z udziałem ludzi władzy.

Artykuł pochodzi z „Res Publiki Nowej” o polityce ciekawości

Restauracja „Sowa i przyjaciele” doczekała się mimowolnej sławy, o którą z pewnością właściciele nie zabiegali. Knajpa przyciągnęła tłumy ciekawskiej klienteli – od dziennikarzy próbujących wycisnąć jeszcze więcej z afery taśmowej, po młodych, którzy ironicznie postanowili poszukać na jeden dzień odmiany od Charlotte. Choć personel bronił się jak mógł przed skojarzeniem z wielką polityką, to samo miejsce na skrzyżowaniu Czerniakowskiej i Gagarina ma dosyć długą historię polityczno-towarzyską, o czym pisał na swoim blogu Rafał Otoka-Frąckiewicz.

Historia ta sięga lat 30. ubiegłego wieku, kiedy lokal ten nosił wdzięczną nazwę „Sielanka”. Paradoksalnie „Sielanka” była ulubionym miejscem spotkań mokotowskiej bandyterki, proletariatu i policji. Po wojnie renoma lokalu z poziomu „podłej” spadła do „klasycznej mordowni”, a wcześniejsi goście mogliby uchodzić za angielskich dżentelmenów w porównaniu z bywalcami z gomułkowskiego okresu. Lata 70. okazały się dla „Sielanki” łaskawszym okresem, kiedy to wysocy partyjni dygnitarze postanowili przemianować ją na „Karczmę Słupską”. Z podłej budy drugiej kategorii stworzono ekskluzywny lokal, w którym interesów dobijali najważniejsi politycy. Jak widać – historia lubi się powtarzać. Na „Słupską” przyszła pora wraz ze stanem wojennym. Komunistyczną nomenklaturę zastąpił na powrót proletariat. W wolnej już Polsce o lokalu przypomnieli sobie warszawscy mafiozi, być może przypadkiem, być może bywali tam w latach jego świetności. Aż wreszcie dochodzimy do drugiej dekady XXI wieku, kiedy to dawna „Sielanka” trafia w ręce kulinarnego celebryty, Roberta Sowy. I znów bywają tam politycy, znów powraca atmosfera blichtru, znów przy stolikach dobija się najwyższych targów.

Jak widać, los lokalu na rogu Gagarina i Czerniakowskiej jest silnie związany z losami polskiej polityki. Ale nie jest to odosobniony przypadek. Ciekawym przykładem gastro-politycznych powiązań był bar „Pod Żubrem” na warszawskiej ulicy Rozbrat, który z racji bliskości siedziby partii upodobali sobie politycy SLD. Przesiadywali tam (kiedy jeszcze razem przesiadywali) najważniejsi przedstawiciele Sojuszu: Leszek Miller, Józef Oleksy i Ryszard Kalisz. Swój moment sławy lokal przeżywał w 2003 roku, kiedy to minister Łapiński wraz z ówczesnym szefem NFZ postanowili spacyfikować zbyt nachalnego fotoreportera „Newsweeka”. Dziś SLD walczy o przetrwanie, jednak restauracja „Pod Żubrem” nie miała tyle szczęścia, jej miejsce zajęło kolejne nudne francuskie bistro.

Orientalna restauracja „Lemongrass”, strategicznie umiejscowiona w pobliżu Sejmu, stała się ulubionym miejscem polityków Platformy, którzy zwykli świętować tam wszystkie swoje sukcesy w okresie, kiedy było ich jeszcze całkiem sporo. Przy butelce cavy świętowali tam chociażby zwycięstwo w wyborach parlamentarnych Donald Tusk, Sławomir Nowak czy Paweł Graś. Niestety kiedy czar PO osłabł i czas na świętowanie wyparła walka z kryzysami wizerunkowymi, „Lemongrass” stracił swój urok i lokal zamknięto. Podobno cieszył się z tego tylko Grzegorz Schetyna, który i tak nie lubił tam chodzić.

Za sprawą afery hazardowej politycznej sławy dorobił się też lokal „Pędzący Królik”. Ta przyjemna, choć mocno kiczowata kawiarnia, nie była związana z żadnym konkretnym ugrupowaniem politycznym, a została wybrana przez Marcina Rosoła i Magdalenę Sobiesiak na miejsce dobijania podejrzanych interesów. I pewnie nikt by na nią nie zwrócił uwagi, gdyby nie okrzyki Beaty Kempy, które szybko stały się wiralem i ilustrowały dosłownie każdy materiał o pracach komisji śledczej.

Oczywiście, mówiąc o wpływie lokali na naszą politykę, nie można przecenić roli sejmowej „Hawełki”. Pewnie nigdy się nie dowiemy, ile politycznych umów dogadano przy zimnej wódce i śledziu z cebulką za 7 zł 50 gr, jednak na pewno sejmowa filia klasycznej krakowskiej restauracji niejedno widziała – począwszy od Adama Michnika dyskutującego z Bronisławem Geremkiem w kłębach papierosowego dymu, na pijackich bójkach posłów Samoobrony skończywszy.

Historie z pogranicza czasopism plotkarskich i kronik kryminalnych nie byłyby ciekawe, gdyby nie ilustrowały pewnego szerszego zagadnienia społecznego. Jurgen Habermas wspomina, że w XIX i XX wieku lokale gastronomiczne – od paryskich bistr do berlińskich piwiarni – były ośrodkami, w których kształtowały się główne idee polityczne wpływające na rzeczywistość Europy. Można zaryzykować teorię, że to właśnie kultura kawiarniana stoi za powstaniem wielkich nowożytnych ideologii. Kawiarnie jako pierwsze dawały ludziom z różnych klas dostęp do prasy, którą w towarzystwie innych klientów można było komentować. Przy filiżance kawy zanikały też różnice majątkowe, każdy miał równe prawo do wyrażenia swoich opinii. Skutkowało to wzrostem świadomości politycznej społeczeństwa, rozszerzaniem idei, co z kolei doprowadziło do zburzenia dawnego porządku społecznego.

Historia Francji i Europy mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej, gdyby nie mały lokal przy paryskiej rue de l’Ancienne Comédie 13. W mieszczącej się tam „Café Procope” regularnie spotykali się najwięksi francuscy filozofowie epoki oświecenia, jak Rousseau czy Wolter. Następnie miejsce to stało się miejscem spotkań Robespierre’a, Dantona i Marata – późniejszych przywódców Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Gastronomicznym bohaterem roku 1921 stała się monachijska piwiarnia „Bürgerbräukeller”. To właśnie tam Adolf Hitler wzniósł toast, wymachując pistoletem i zachęcił współbiesiadników do obalenia rządu Bawarii. Pucz wprawdzie się nie powiódł, a jego lider następne 5 lat spędził w więzieniu, jednak i ta anegdota obrazuje, jaki potencjał społecznej zmiany kanalizowały lokale gastronomiczne.

Jak wygląda sytuacja dziś? Restauracje, które kiedyś były ośrodkiem życia publicznego, dziś w społecznym wyobrażeniu przede wszystkim odgrywają rolę przestrzeni zakulisowych działań politycznych. W klasycznym modelu prywatni ludzie udają się do restauracji, by eksponować swoją publiczną tożsamość. Dziś politycy, którzy z samej definicji powinni być emanacją społeczeństwa, w restauracjach szukają prywatności i odcięcia od zwykłych ludzi. Mamy tu do czynienia z kompletnym przewartościowaniem pojęć.

Ten fascynujący przypadek odwrócenia roli gastronomii dużo nam mówi o współczesnych Polakach. Niechętnie korzystamy z przestrzeni publicznej, wolimy wolny czas spędzać w sferze prywatnej. Tylko niecałe 3% naszego budżetu przeznaczamy na stołowanie się poza domem, co plasuje nas na szarym końcu europejskiej statystyki1. Deklasują nas chociażby Czesi, którzy u hotelarzy i restauratorów zostawiają ponad dwukrotnie więcej. Nasze odwrócenie się od tego, co wspólne, na rzecz tego, co prywatne, to doskonałe warunki do mnożenia się patologii. Zatomizowane społeczeństwo nie potrafi myśleć o sobie w kolektywnej perspektywie. Percepcja takich jednostek kończy się na progu własnego mieszkania, a to, co znajduje się poza nim, to już nie ich problem. Jeśli jedynym sposobem poznawania nastroju opinii publicznej są telewizyjne sondaże, a swój gniew wyraża się w gronie najbliższej rodziny na kanapie, to nie można mówić o istnieniu jakiejkolwiek wspólnoty. A jeśli nie ma wspólnoty, to nie może być mowy o jakiejkolwiek świadomości wspólnych interesów. Społeczeństwo egoistów czuje się bezsilne wobec aparatu władzy, więc nie próbuje się mu przeciwstawiać. W efekcie jest niezdolne do podjęcia skutecznych działań na rzecz kontroli władzy, która nie musi się z nim liczyć. Dzięki temu społeczne oburzenie szybko cichnie, a rządzący mogą spokojnie wracać do dalszego działania, nie niepokojeni przez nikogo.

Drogie restauracje spełniają jeszcze jedną funkcję – podkreślają dystans ekonomiczny. Nic tak nie działa na wyobraźnię polskiego podatnika jak kolacja z publicznych pieniędzy za równowartość płacy minimalnej. Stołując się u Sowy, politycy mają pewność, że nikt przypadkowy nie przerwie im posiłku niewygodnymi pytaniami, z kolei społeczeństwo umacnia się w przekonaniu, że klasa polityczna jest wyalienowana i nie dba o jego interesy.

Optymiści mogliby znaleźć jednak w tym negatywnym obrazie zarys pewnego pozytywnego trendu. Szansy nad odnowę sojuszu społeczno-gastronomicznego można upatrywać w miejskich aktywistach skupiających się wokół konkretnych lokali. To właśnie w miejscach takich jak „Państwomiasto” czy nieistniejący już „Nowy Wspaniały Świat” może powstać nowa klasa polityczna.

Pozostaje jednak sporo pytań. Czy kawiarniana kultura warszawska może oddziaływać na cały kraj, czy mamy raczej do czynienia z kaprysem uprzywilejowanej grupy, która z braku większych problemów może zajmować się drzewami i ścieżkami rowerowymi? Czy zza filiżanki latte można dobrze zdiagnozować polskie choroby? Czy barowe stołki publicystyczno-komentatorskie nie okażą się zbyt wygodne, żeby się z nich poderwać po władzę?

Jak dla mnie – nadzieja jest wyjątkowo nikła, jednak to chyba obecnie jedyna, której możemy się trzymać. Trzeba wierzyć, że ci politycy, kiedy już wstaną od kawiarnianego stolika, nie zamkną się w VIP roomie.

Maciej Trząski (1988) – socjolog, studiował na Uniwersytecie Śląskim i Warszawskim, Pracował w Fundacji Republikańskiej i „Rzeczach Wspólnych”. Działacz Slow Food Youth Warsaw. Pasjonat dobrego jedzenia i wina. Zawodowo zajmuje się crowdfundingiem.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa