Przybylski: Bojkotuję złe referenda

Blisko sto lat temu Niemcy tak często uciekali się do referendów, że zepsuli swoją kulturę polityczną i zabili demokrację. Polacy mają dziś więcej rozumu


Po co nam wybory, skoro mamy instytucje prezydenta i referendum? Każdy jest w stanie przytoczyć masę argumentów, od historycznych po te przywołujące zasady demokratycznego państwa prawa. Próżno szukać głosów podkreślających zagrożenie dla demokracji wynikające z psucia kultury politycznej opartej na instytucjach pośredniczących. Tymczasem historia pokazuje, że uciekanie się do plebiscytu zazwyczaj jest symptomem kryzysu demokracji a nie remedium na jej brak.

Rzeczywiście wpadliśmy w gorączkę referendalną. Spór o pytania toczy się na serio, choć powaga padających w nich sformułowań pozostawia wiele do życzenia. Podnosi się lament na niską partycypację, choć obywatelskim obowiązkiem powinno być zbojkotowanie najbliższych plebiscytów. Nie chcę przez to powiedzieć, że referendów być nie powinno, ale rosnąca w ostatnich latach popularność tej metody zaczyna urastać do niepokojących rozmiarów.

Krótki kalendarz referendalnych wpadek
W europejskiej historii nie brak przykładów niefortunnych referendów – tych rozstrzygniętych oraz takich, które zakończyły się farsą.
W 1933 r. Niemcy orzekli o wycofaniu z Ligi Narodów, 19 sierpnia 1934 r. w drodze referendum połączono urzędy prezydenta i kanclerza Niemiec dając pełnię władzy Hitlerowi. W 1936 r. okupacja Nadrenii została zalegalizowana przez kolejny plebiscyt, a w 1938 r. referendum zezwoliło na Anschluss Austrii.

W Polsce referendum ludowe w 1946 r. było sfałszowane, ale usankcjonowało likwidację Senatu i nacjonalizację. W 1987 r. głosowaliśmy zaciskanie pasa w imię reformy gospodarki socjalistycznej – de facto wprowadzenie wolnego rynku – ale referendum zakończyło się fiaskiem. Mimo to reforma została wprowadzona, w wyniku czego w ciągu dwóch lat inflacja podskoczyła 10-krotnie do ponad 600% w ciągu roku. Dziś często zapomina się, że liberalizm gospodarczy wprowadzała już PZPR.

Z bardziej współczesnych przykładów kompletną maskaradą, choć z zupełnie innych powodów, były głosowania na Krymie oraz greckie referendum w sprawie reform. W obu wypadkach rządy państw organizujących referenda i tak zrobiłyby to co chciały, instrumentalizując jedynie opinię publiczną. Tak jak zresztą w przypadku referendów irlandzkich dotyczących traktatu nicejskiego (głosowania w 2001 r. i 2002 r.) oraz lizbońskiego (2008 r. i 2009 r.), które były desperacko powtarzane niczym lekcje z demokracji.

Oczywiście było kilka referendów, które można stawiać za przykład dojrzałej i mądrej procedury legitymizacji decyzji, jak przystąpienie Polski do UE, ale nie należy zapominać, jaką stawką byłoby odrzucenie tej opcji (z początku możliwe), a jeszcze gorzej gdyby margines przewagi był mały i doprowadził do głębszego podziału polskiego społeczeństwa.

Wytrzeć usta głosami wyborców
Charakter polskiego sporu politycznego określają dwa fakty: powszechny spadek zaufania do instytucjonalnej demokracji i przekonanie klasy politycznej, że do rozwiązania sporu konieczna jest przemoc. Bo przecież rozstrzygające referendum to czysta, bezapelacyjna przemoc większości nad mniejszością. Referendalne rozgorączkowanie, w które wpadliśmy jest o tyle groźne, że pogłębia, a nie rozwiązuje ów kryzys.

Jedna z niewielu możliwości, by okazać zwierzchność obywateli wobec polityków została zawłaszczona przez upadającą klasę polityczną. Referenda, głos obywateli narzucający demokratyczną wolę ludu jego przedstawicielom w sprawach zasadniczych, stały się kolejną odsłoną rytualnej przepychanki niemającej nic wspólnego z państwem prawa, poszanowaniem konstytucji ani dobrych obyczajów.

Na referendum szóstego września szkoda czasu. Pytania są mętne, uzasadnienia płytkie, motywacje pytającego co najmniej wątpliwe. W dodatku na pytania nie da się udzielić odpowiedzi, ponieważ nie znamy ich potencjalnych konsekwencji.  Nie wiadomo, co byłoby efektem zagłosowania za zmianą finansowania partii, nie wiadomo, jaki model JOW miałby przybrać i niestety nie wiadomo, czy propozycja rozstrzygania na korzyść obywateli to psucie czy naprawa państwa, choć trzeba przyznać, że to akurat najbardziej konkretne z pytań.

W referendum Prezydenta Dudy także nie warto brać udziału – o ile w ogóle dojdzie ono do skutku. Obawiam się wprawdzie, że PO jeszcze podbije stawkę dorzucając kilka swoich pytań i rzeczywiście wybory parlamentarne zamienią się w wielki jarmark. Żadnej z kwestii zaproponowanej przez nowego prezydenta – jak zauważyli konstytucjonaliści – nie można uznać za sprawę szczególnie istotną dla państwa. Zapewne żadnej z pozostałych, które chórem proponują konkurenci PiS, też nie można uznać za ogólnopaństwową. Skąd więc ten pęd do referendowania? Najwyraźniej z chęci, by wytrzeć sobie usta głosami wyborców nie słuchając w ogóle tego, co mają do powiedzenia.

Debatujmy, bo będą kolejne referenda
W referendach bierze jednak udział duża część obywateli, choć niewystarczająca do tego, by uznać je za wiążące. Do czego zresztą miałoby zobowiązywać, jeśli pytania nie są precyzyjne, a konsekwencje niejasne? Prezydent będzie mógł potraktować odpowiedzi jako wskazówki obywateli dla prawodawców i w tym sensie nawet nie głosując powinniśmy uznać, że o kwestiach sygnalizowanych w referendalnych pytaniach trzeba porozmawiać na poważnie.

Nie raz zresztą referenda źle zorganizowane po raz pierwszy były ponawiane po istotnej korekcie pytań. Doprecyzowując powyższe kwestie zyskalibyśmy tyle, że praca sztabów liczących głosy i pieniądze z budżetu nie pójdą na marne. A to, że kolejne referenda będą miały miejsce jest w miarę oczywiste.

Test przed zmianą konstytucji
Na fali popularności demokracji partycypacyjnej trudno atakować jeden z jej podstawowych instrumentów – referendum. Ale to konieczne.
Jeśli w imię celebrowania demokracji rozluźnimy zasady przeprowadzania referendum to szczere intencje i energię części radykalnie prodemokratycznych zapaleńców i tak wykorzysta partia radykałów – dziś pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego, jutro może kogoś dużo mniej osadzonego w demokratycznej kulturze.

Referendalna febra otwiera drogę do potencjalnie niebezpiecznych zmian, bo sankcjonowanych prawnie. Szczególnie wówczas, gdy pytania są mętne, albo nieistotne jak te zadane przez Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudę.

Z referendum trzeba w końcu uważać, bo mimo całej wskazanej tu nie-powagi są sprawą najważniejszą i ostatnią instancją obrony demokracji przed samowolą rządzących. Póki co od polityków mądrzejsi wydają się wyborcy. Historia uczy jednak, że nie zawsze, zwłaszcza jeśli za sprawą polityków uparcie brną w referendalny kanał.

fot. Altoon Sultan / altoonsultan.blogspot.com / Bread and Puppet Museum, Wielka Brytania

 

Czytaj najnowsze wydania Res Publiki: o wychowaniu do innowacyjności, o potrzebie mocy i o miejskiej wspólnocie. Wszystkie dostępne na stronie naszej księgarni3 okladki czerwiec 2015

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa