Prace codzienne
Tegoroczny paszport „Polityki” otrzymała Julita Wójcik. Jak podkreślono w uzasadnieniu: za ustawioną w centrum Warszawy kwiatową Tęczę, która szybko stała się jednym z symboli miasta. Tysiące kwiatów ręcznie wykonanych przez stworzoną przez artystkę Spółdzielnię Arcydzieła […]
Tegoroczny paszport „Polityki” otrzymała Julita Wójcik. Jak podkreślono w uzasadnieniu: za ustawioną w centrum Warszawy kwiatową Tęczę, która szybko stała się jednym z symboli miasta.
Tysiące kwiatów ręcznie wykonanych przez stworzoną przez artystkę Spółdzielnię Arcydzieła Artystycznego złożyło się na wielobarwny łuk, który podczas polskiej prezydencji stanął przed Parlamentem Europejskim. Potem trafił na pl. Zbawiciela i stał się jednym z najbardziej znaczących symboli miasta. Rozpoznawalnym, ale też wzbudzającym kontrowersje czy po prostu agresję. Jak bywa to podkreślane, artystka sięgnęła po symbol uniwersalny: od znaku obecności Boga, pokoju, miłosierdzia i nadziei po emancypację mniejszości seksualnych. Chociaż wcześniejsza wersja tego projektu, która stanęła w Domu Pracy Twórczej w Wigrach na terenie dawnego eremu kamedulskiego, nie wzbudzała emocji, to jej wersja warszawska dla części osób stała się znakiem ruchu LGBT dla którego nie ma miejsca w przestrzeni publicznej miasta. Projekt Julity Wójcik okazał się wyjątkowo „pojemny” znaczeniowo i na bardzo różnie sposoby „używany”. Równie dobrze może stać się promocyjnym gadżetem państwa („Tęcza” w Brukseli), jak i symbolem w nadwiślańskiej wojnie kulturowej.
Julita Wójcik stale ingeruje w rzeczywistość w jej najbardziej potocznych przejawach. Paszport otrzymała również – jak można przeczytać w dalszej części uzasadnienia – za konsekwentne udowadnianie, że życie i proste codzienne czynności też mogą być sztuką. W 2000 roku w Gdyni założyła kilkumetrową rabatę kwiatową i zatytułowała ją „Mój ogród”. Stała się ona miejscem miejskich pikników. Zorganizowana w następnym roku w warszawskiej Zachęcie akcja „Obieranie ziemniaków” przyniosła jej rozgłos, a dla prawicowej krytyki stała się kolejnym dowodem degeneracji współczesnej sztuki. Zwyczajnym, domowym działaniom nadaje artystyczny status. Jej twórczość wydaje się pochwałą prostszych czynności, swoistego krzątactwa. Nie ma tu patosu i wielkich deklaracji. Przez swoje akcje udomawia przestrzeń galerii sztuki, a przestrzeń publiczną zamienia w miejsce dziania się sztuki, podważając przy tym status artysty (znacząca jest tu deklaracja sprzed kilku lat: staram się pokazać, że każdy może uczestniczyć w tworzeniu sztuki współczesnej, może wziąć w tym udział) oraz prowadząc ciekawą grę z samą historią sztuki.
W jej twórczość wpisana jest jednak pewna ambiwalencja. Chociaż bywała łączona z sztuką krytyczną, a niektóre jej akcje miały wyraźnie społeczno-polityczny charakter, to unika jednoznacznych deklaracji. To może być siłą, a lekkość jej działań, wpisany w nie dystans, może zamienić się w łatwość czy po prostu banalność. Póki co artystce udaje się tego unikać. Jednak gdzieś w tyle głowy może warto pamiętać, że dziś chyba zbyt wiele osób nauczyło się, w jaki sposób potoczną rzeczywistość można zmieniać w dzieło sztuki, by w ten sposób wyprodukować obiekt artystyczny. I że nie każdy jest Julitą Wójcik.