Pozwólcie aktywistom zostać aktywistami

Ruch miejski startujący w wyborach staje się formacją polityczną. Chociaż podziwiam tych, którzy z idealistycznych pobudek wierzą, że będąc w radzie miasta będą mniej ignorowani niż obecni tam w tej chwili rajcy, to nie uważam […]


Ruch miejski startujący w wyborach staje się formacją polityczną. Chociaż podziwiam tych, którzy z idealistycznych pobudek wierzą, że będąc w radzie miasta będą mniej ignorowani niż obecni tam w tej chwili rajcy, to nie uważam tej drogi za właściwą dla wszystkich ruchów miejskich. Politycy chcą dzierżyć władzę, a aktywiści działać. Każdy musi sam wybrać swoją ścieżkę.

Z nieukrywaną przyjemnością przeczytałem tekst Lecha Merglera Ruchy miejskie – do rad. Muszę jednak przyznać, że chociaż zgadzam się z nim co do tego, jak wygląda polityka w miastach, to jestem biegunowo odległy od proponowanego rozwiązania. Z czym się zgadzam? Chociaż byłem przeciwny uczestnictwu Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia w kongresach ruchów miejskich, ponieważ wierzyłem, że każde z nich ma swoją specyfikę i przenoszenie metod nie przyniesie pożądanych skutków (w co wciąż wierzę), to pozytywne efekty tych spotkań rzeczywiście dały się zauważyć. Poruszenie opinii publicznej stało się faktem, podobnie jak przejęcie naszego języka. Tyle że z perspektywy Wrocławia na tym się skończyło.

@Cau Napoli, Flickr.com
@Cau Napoli, Flickr.com

Postawa milczącej większości

W mojej opinii nie pojawiły się „ale”, o których wspomina Lech. Nadal jesteśmy w tym samym miejscu: prezydenci polskich miast swoje stanowiska mogą zachować dożywotnio, jeśli tylko zechcą. Zapewnia im to postawa tak zwanej milczącej większości, czyli mieszkańców, którym wydaje się, że komentarze na stronach internetowych wystarczą, by coś zmienić. To dla nich właśnie urządza się plebiscyt o nazwie „budżet obywatelski”, przez cały czas patrząc, czy broń Boże nie pojawi się pomysł dotyczący czegoś ponad kolor ławek czy lokalizacja placu zabaw (co też jest istotne dla miejskich aktywistów). Taki bowiem pomysł, jak choćby propozycja obecnych w koncepcji i uwzględnionych w projekcie pasów na rondzie Reagana we Wrocławiu jest pod naciąganym pozorem odrzucana „z powodu wymogów formalnych”. Tyle tylko, Lechu, że to nie jest partycypacja. To fikcja. Podobnie fikcją są konsultacje społeczne w sprawie terenu po dworcu autobusowym we Wrocławiu, którego plan wprawdzie oficjalnie nie jest zmieniany pod inwestora, ale jak tłumaczył jeden z radnych podczas posiedzenia komisji architektury: „być może, można sobie wyobrazić lepszą, inną rzeczywistość, gdzie koncepcja Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia sprawdziłaby się lepiej, ale wtedy stanęlibyśmy być może przed takim dylematem, że piękny i wymyślony mpzp nie byłby realizowany. […] Tam, gdzie coś ma się rzeczywiście dziać w czasie przewidywalnym, to musi dziać się właśnie w taki sposób, w jaki zostało zaprezentowane przez Biuro Rozwoju Wrocławia” – czyli tak, aby inwestor zaczął budowę. Powtórzę: to nie jest partycypacja, tylko fikcja. Wentyl bezpieczeństwa, nic więcej.

Smutna konstatacja jest taka, że przez kilka lat działalności ruchów miejskich sprawowanie władzy w naszych metropoliach się nie zmieniło. Więcej nawet: na przykładzie Wrocławia mogę bez kłopotu wykazać, że włodarze nauczyli się skuteczniej ignorować aktywistów. I wszystkie pseudobudżety obywatelskie to tylko wentyle bezpieczeństwa. Iluzja dla mieszkańców, że mają na coś wpływ.

Radny nic nie może

Niemniej – choć nie mogę się zgodzić, że cokolwiek z powyższego jest partycypacją – to oceniając takie działania, zgadzam się z tym, co napisał Lech: „z głosowania nad tym, co zrobić z 0,3% budżetu, nic nie wynika dla pozostałych 99,7%. Natomiast problemy całego budżetu – w tym zadłużenie i weryfikacja sensu największych wydatków – znikają z pola widzenia. Nikt już władzy na ręce nie patrzy”. Tu jednak tok myślenia Lecha i mój musi się rozejść. Bo gdy on wyciąga wniosek: „chcę coś zmienić – muszę startować do rady”, ja decyduję odwrotnie. TUMW głosował nad tą kwestią wielokrotnie – i tak jak trzymaliśmy się z dala od procesów wyborczych, tak nadal uważam, że to jedyna droga. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie jesteśmy Poznaniem, po drugie – radny nic nie może.

Poznań na mapie ruchów miejskich jest wyjątkiem. Rozumiem doskonale, że kiedy się powiedziało „a” i wystartowało w wyborach, teraz trzeba to zrobić ponownie. Patrząc po wynikach wyborów, wcale się nie dziwię – pozycja prezydenta i głównej konkurencji politycznej jest w Poznaniu stosunkowo słaba – i (chociaż w teorii) jest możliwe przyjęcie roli języczka u wagi w procesach decyzyjnych. Do tego potencjał angażujących się w miasto ludzi jest liczebnie wielokrotnie większy niż w innych ośrodkach.

Realia wrocławskie (i podejrzewam, że nie tylko) tego, czym jest demokracja w samorządzie, opisał całkiem niedawno Mateusz Kokoszkiewicz: „polega na tym, że popieram Kaczyńskiego czy Tuska i głosuję na ich listy albo popieram prezydenta, którego znam i który zbudował autostradę, Sky Towera, Polinkę i Dworzec Główny (nawet jak akurat ich nie zbudował). To jest horyzont zainteresowań wyborców”.

Mamy szczęście mieszkać w magicznym Wrocławiu. Niestety, dominującą grupą wyborców jest u nas Milcząca Większość, która nie ma czasu ani potrzeby śledzić, co się dzieje w mieście – i jest wdzięczna, że władza nie wymaga niczego więcej, bo „nie jest tak źle”, by brać czynny udział w podejmowaniu decyzji. Ci wyborcy wierzą, że „ktoś” zrobi to za nich, a dopóki ciepła woda w kranie jest, a sznur aut – wolno, bo wolno, ale jednak – się porusza, niech o lepsze życie dopominają się wariaci z ruchów miejskich. „Bo my, mieszkańcy, mamy ważniejsze problemy. Na przykład dlaczego to Nowak dostał awans, skoro on jest w firmie tylko dwa lata, a ja cztery…?”.

Władza to prezydent

Jednak nawet jeśli przekonalibyśmy do swoich postulatów te 7–10 procent wyborców, o których wspominał Lech, i weszli do rady miasta, to raczej utrudniłoby nam niż ułatwiło realizację celów. Dziś proponujemy na głos najlepsze rozwiązania i możemy się cieszyć, gdy część z nich pojawia się w programach wyborczych polityków. Jako grupa radnych stalibyśmy się ich konkurencją. A w Polsce pomysł konkurencji jest zawsze zły. To jednak nie wszystko. W mieście władza to prezydent. Przez kilkanaście lat, gdy pojawiałem się jako dziennikarz na sesjach rady miejskiej, widziałem niezliczone przykłady ignorowania radnych z przeciwnych obozów. I to tym bardziej radośnie, im bardziej mają rację. Bo w radzie miasta liczy się „mojszość” oraz „nie-mojszość”. Racja nie ma żadnego, albo to prawie żadnego znaczenia. Dlatego pozostając apolitycznymi, możemy robić to, co robić trzeba: edukować wyborców i w sprawach kluczowych, i koloru ławek na Starym Mieście. I liczyć na to, że być może nie w następnej kadencji, ale za kilka lat wyborcy sami wymuszą na politykach realizację najmądrzejszych, a nie „najmojszych” pomysłów. Zaś Lechowi Merglerowi i wszystkim kolegom z Poznania napiszę: powodzenia w wyborach oraz – pozwólcie innym kroczyć ich własnymi ścieżkami. Takimi, które będą najbardziej pasować do ich realiów.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa