Potęga jako pułapka

Stanów Zjednoczonych nie stać na wycofanie się z wojny z terroryzmem. Lepiej zatem, zamiast po raz kolejny krytykować osobliwe połączenie narcyzmu z arogancją, zapytać o rzeczywiste granice amerykańskiej potęgi. Zamordowanie Osamy bin Ladena zbiegło się […]


Stanów Zjednoczonych nie stać na wycofanie się z wojny z terroryzmem. Lepiej zatem, zamiast po raz kolejny krytykować osobliwe połączenie narcyzmu z arogancją, zapytać o rzeczywiste granice amerykańskiej potęgi.

Zamordowanie Osamy bin Ladena zbiegło się w czasie z publikacją polskiego tłumaczenia Granic potęgi Andrew J. Bacevicha. Bardzo krytyczna wobec administracji Georga W. Busha książka dostarczy wielu argumentów obozowi przeciwników polityki zagranicznej USA. W przeciwieństwie jednak do głosów ograniczających się do wskazania amerykańskiego buta, Bacevich zachęca do spojrzenia na ostatnie wydarzenia w szerszej, historycznej perspektywie.

Czy narcystyczna ideologia „niezbędnego narodu” uwikłała USA w „wojnę bez wyjścia”? Czy Stany Zjednoczone trzymane w szachu własnej siły militarnej przekroczyły granicę pychy i zmierzają do „samounicestwienia”? Opóźnienie polskiego tłumaczenia Granic potęgi – minęły trzy lata od amerykańskiej premiery – paradoksalnie wymusza poszukiwanie bardziej aktualnych pytań i odpowiedzi.

Jedna mapa, wiele światów

Wojna z terroryzmem to konflikt asymetryczny. Ciężko w tym przypadku o precyzyjne wskazanie wroga – czy można prowadzić wojnę przeciw organizacji politycznej, osobie lub ekstremistom religijnym? Stroniąc od neokonserwatywnej retoryki doby George’a W. Busha, warto wrócić do diagnozy brytyjskiego dyplomaty, Roberta Coopera, który jeszcze przed słynną kaganowską Potęgą i rajem starał się wytyczyć nową mapę postzimnowojennego świata.

Cooper w Pękaniu granic dowodził, że dystans dzielący współcześnie Afganistan, Pakistan czy Somalię od Stanów Zjednoczonych, a te ostatnie od Unii Europejskiej, w większym stopniu oddają kategorie historyczne niż te zarezerwowane dla geografii. Tak w przypadku państw przednowoczesnych, nowoczesnych, jak i ponowoczesnych, zawsze będziemy mieć do czynienia z całkowicie odmienną zasadą organizującą porządek wewnętrzny i decydującą o sposobie oglądu biegu spraw na arenie międzynarodowej.

Przednowoczesne państwa to państwa jedynie z nazwy – władza publiczna nie dysponuje w nich monopolem na stosowanie przemocy, a porządek wewnętrzny wynika wyłącznie z siły sprawujących władzę lub lojalności na wskroś plemiennych. Państwa nowoczesne, jak Stany Zjednoczone, to klasyczne państwa narodowe, kierujące się w polityce międzynarodowej racją stanu i dążące do zachowania porządku hierarchii sił. Zasadą ich działania jest nieograniczona suwerenność – stąd skłonność do minimalizowania ograniczeń wynikających z konwencji i deklaracji międzynarodowych, które próbują uniwersalizować prawo.

Trzecim, historycznie najnowszym tworem, jest porządek ponowoczesny, który ewoluował wraz z praktyką integracji europejskiej po II wojnie światowej. Ponowoczesność ukonstytuowała się przez zatarcie kategorii podstawowej dla stosunków międzynarodowych państw nowoczesnych – granic terytorialnych. Unia Europejska zakłada przezwyciężenie systemu westfalskiego i oparcie wzajemnych relacji nie na sile militarnej, lecz na prawie i przejrzystości. Model wymusza współpracę tak bliską, że – by zacytować Schumana – wojna staje się nie tylko niemożliwa, ale i nie do pomyślenia.

USA w nowym porządku świata

Zarysowany przez Coopera kształt ładu międzynarodowego nabiera szczególnego znaczenia, gdy przekraczamy poszczególne porządki, przemieszczając się na coraz to bardziej zglobalizowanej mapie świata. Dystans dzielący świat nowoczesny od ponowoczesnego najpełniej ujawniło tzw. „pęknięcie transatlantyckie” związane z amerykańską interwencją w Iraku w 2001 roku. Jak słusznie puentował wówczas Kagan, Europejczycy nie tyle bali się, co Amerykanie zrobią z Saddamem, lecz jak to zrobią. Ogólny horyzont celów pozostawał wspólny, strony poróżniły przede wszystkim metody działania – prawo czy siła jako zasada rządząca stosunkami między narodami?

Dylemat nie zniknął po przejęciu władzy przez Baracka Obamę. Ten ostatni pozbawił europejczyków resztek złudzeń, gdy w czasie mowy nobliwej zadeklarował m. in.:

Patrzę na świat takim, jakim jest. […] Nie miejmy złudzeń, zło na świecie istnieje. Ruch wyrzekający się przemocy nie byłby zdolny powstrzymać armii Hitlera, a negocjacje nie skłoniłyby liderów Al-Kaidy do złożenia broni. Powiedzieć, że przemoc jest czasem niezbędna, to nie przejaw cynizmu, lecz podstawowe rozpoznanie historii – niedoskonałości ludzkiej i granic rozsądku.

Narastająca wojna z terroryzmem tym bardziej komplikuje mozaikę mapy świata. Jak oceniać w postnowoczesnej Europie działania podejmowane przez wciąż nowoczesną Amerykę wobec przednowoczesnych państw i międzynarodowych terrorystów? To, co z perspektywy Europy wydaje się arogancką pychą wikłającą Amerykanów w niekończący się ciąg konfliktów – od Panamy, przez Zatokę Perską, Sudan, Bośnię, Haiti, Kosowo, po Afganistan i Irak – w Stanach Zjednoczonych pozostaje racjonalną polityką potwierdzania własnego statusu imperium. Podobnie jest z zamordowaniem Osamy bin Ladena, analizowanie tej śmierci za pomocą kategorii prawa międzynarodowego to szczególnego rodzaju błąd optyczny wynikający z uznania własnych zasad nie tylko za właściwe, ale i powszechne w świecie.

Pokusa zarządzania historią

Retoryka „państw bandyckich”, „niezbędnego narodu”, „orędownika wolności” czy imperatywu „globalnego przywództwa” odpycha, pytanie o granice potęgi pozostaje jednak aktualne. Czy Amerykanie nie przecenili swoich możliwości, angażując się w cały szereg niesymetrycznych konfliktów? Czy pogrążona w kryzysie rozrzutności gospodarka jest zdolna wytrzymać obciążenia wynikające z prowadzenia kosztownych działań zbrojnych? Czy Stany Zjednoczone, zbyt pochopnie sięgając po przemoc w imię „logiki podwójnych standardów”, nie przeceniły własnej siły?

Dopiero w takiej perspektywie, wolnej od pomieszania geopolitycznych porządków – to podstawowy atut Granic potęgi – możemy rozpatrywać działania USA. Bacevich, pomimo wielu uproszczeń i szczególnego charakteru epoki Busha, zdaje się celnie wskazywać istotę problemu. Jego zdaniem imperialne ambicje Ameryki służą w dużej mierze poszukiwaniu rozwiązania źle zdiagnozowanych problemów.

Amerykanie, przynajmniej w XX stuleciu, zwykli definiować wszelkie zagrożenia oraz braki wyłącznie w zewnętrznych kategoriach – upatrując ich czy to w Związku Radzieckim, Saddamie Husajnie, czy w Osamie bin Ladenie. Jak uczy tymczasem historia, imperia nie upadają na polach bitew, a o wiele wcześniej, przytłoczone długotrwałym kryzysem wewnętrznym. W przypadku USA należałoby zatem pytać o granice potęgi wobec wynaturzenia idei „wolności” – utożsamianej z akumulacją własności lub władzy – upadku purytańskich zasad na rzecz etyki „pobłażania sobie” oraz postępującej destabilizacji kluczowej dla amerykańskiej konstytucji zasady „hamulców i równowag”, skutkującej wzmocnieniem władzy wykonawczej posiadającej coraz to mniejszą kontrolę demokratyczną.

Potęga jako konieczność?

Krytyka przeprowadzona w Granicach potęgi może rozczarowywać. Zawiodą się ci, którzy oczekują jedynie wezwania do zaprzestania wojen i nowego izolacjonizmu. Bacevich staje w obronie racji stanu, a nie praw człowieka lub prerogatyw przyznanych poszczególnym państwom na cierpliwym papierze Karty Narodów Zjednoczonych. Realizmu nakazującego wycofanie ze szkodliwych konfliktów, odejścia od zgubnej retoryki i próbę odtworzenia zasad rządzących republiką amerykańską przed nastaniem epoki wojen XX wieku.

Pozostaje jednak pytanie – którego szczególnie brak w Granicach potęgi – czy Amerykę stać na to, by wycofać się z wojny z terroryzmem? W jaki sposób uzasadnić wówczas gmach oczekiwań wobec innych i własną pozycję? Czy Stany Zjednoczone, postępując według zasad militarnej powściągliwości, nie wystawiałyby się na jeszcze większą krytykę europejskich sojuszników? Amerykański kowboj może i ma skłonność do przesady, w ostatecznym rozrachunku to jednak USA pozostaje wyłącznym gwarantem bezpieczeństwa euroatlantyckiego.

Clausewitz w klasycznych rozważaniach o wojnie i pokoju przestrzegał przed pomieszaniem porządków celów politycznych przynależnych politykom i doboru strategii działania pozostającej w gestii wojskowych. Przesadne zawierzenie sile militarnej, deficyt trzeźwego realizmu w doborze celów oraz nieumiejętność zatrzymania działań zbrojnych zawsze prowadziły do przegranej. Współczesna Ameryka w zbyt dużej mierze pozostaje zakładnikiem własnej potęgi. Zwłaszcza wobec postępującego kryzysu gospodarczego o wiarygodności USA decyduje przede wszystkim zdolność i wola do działania militarnego.

O tyle też potęga okazuje się pułapką – pułapką nie tylko własnej pychy, ale i oczekiwań innych.

***Andrew J. Bacevich, Granice potęgi. Kres amerykańskiej wyjątkowości, Wydawnictwo Rambler, Warszawa 2011.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa