Postpolityczność i fetysz demokracji
W naszym kręgu cywilizacyjnym demokracja stała się obecnie pojęciem-fetyszem. Wszelkie nowe przedsięwzięcia, choćby z natury rzeczy nie miały charakteru politycznego, muszą dokonywać się pod szyldem demokracji. Demokracji nigdy nie jest wystarczająco dużo, zawsze, podobno, lepiej […]
W naszym kręgu cywilizacyjnym demokracja stała się obecnie pojęciem-fetyszem. Wszelkie nowe przedsięwzięcia, choćby z natury rzeczy nie miały charakteru politycznego, muszą dokonywać się pod szyldem demokracji. Demokracji nigdy nie jest wystarczająco dużo, zawsze, podobno, lepiej jeśli jest jej więcej. Tymczasem żyjemy w świecie postdemokratycznym, w którym ustrój ten traci swój elementarny sens.
Postdemokracja
W świecie współczesnym demokracja bezapelacyjnie wygrała polityczną konkurencję. Nie znaczy to wcale, że ustrój ten nie jest zagrożony, ale że formalnie nikt nie zaproponuje alternatywnego wobec niego modelu. Proces, który do tego doprowadził, zachodzi już od czasów wojny. Przypomnę, że systemy totalitarne czy rozliczne despocje też nazywają się „demokracjami”.
Wszyscy więc (lub prawie wszyscy) odwołują się do demokracji, co nie znaczy, że traktują ją poważnie. W naszym kręgu cywilizacyjnym demokracja stała się obecnie pojęciem-fetyszem. Wszelkie nowe przedsięwzięcia, choćby z natury rzeczy nie miały charakteru politycznego, muszą dokonywać się pod szyldem demokracji. W ten sposób demokracja funkcjonuje jako pojęcie wartościujące i jest ekstrapolowana poza swoje pole znaczeniowe, a więc przestaje odnosić się do rzeczywistości. Demokracji nigdy nie jest wystarczająco dużo, podobno zawsze lepiej, jeśli jest jej więcej. Więcej demokracji ma znaczyć lepiej – dla rodziny, kultury, Kościoła itp. Instytucja, którą można oskarżyć o brak demokracji, zostaje automatycznie potępiona.
Czy to znaczy, że rzeczywiście demokracja dominuje w naszym życiu? Nic podobnego. Żyjemy w świecie postdemokratycznym, w którym ustrój ten traci swój elementarny sens.
Ponieważ deklaratywnie polityka współczesna utożsamiona została z demokracją, to mówienie o postpolityczności oznacza deklarację postdemokracji. Byłoby to zresztą oczywiste, gdyż demokracja ma wyłącznie polityczne znaczenie i próby przeniesienia w inne wymiary pozbawiają ją sensu, chociaż jej fetyszyzacja już jakiś czas temu do tego doprowadziła.
Republika i dobro wspólne
Nie chcę zajmować się historią pojęcia demokracji i jego różnorodnymi znaczeniowymi odcieniami, które od początku wskazywały jego wieloznaczność, zwróciłbym tylko uwagę, że w świecie klasycznym akcentowano głównie jej wymiar równościowy. Demokracja nie była tożsama z republiką, która jako system mieszany uznawana była przez klasyków (naturalnie nie wszystkich) za rozwiązanie właściwe, zachowując to, co dobre w demokracji, unikała jej pułapek.
Taki stan rzeczy istniał niemal od początku myśli politycznej, wszak politeja Arystotelesa była republiką, której podstawowy wyznacznik stanowiła troska o dobro wspólne. A pojęcie to musi odnosić się do ściśle określonego podmiotu. Pojawienie się idei republiki wiąże się więc z wyodrębnieniem zbiorowego podmiotu i bez względu na to, jak bardzo konfliktowe mogą być jego wewnętrzne relacje, przynależni do niego rozpoznawać muszą wspólną tożsamość, która przekracza targające nim partykularyzmy. Obywatele rzeczpospolitej muszą uznawać nadrzędny charakter dobra wspólnego. W innym wypadku stworzenie i trwanie republiki byłoby niemożliwe.
Charakterystyczne, że wszystkie współczesne demokracje rodziły się jako republiki – Stany Zjednoczone, Francja itd. Z czasem coraz bardziej ulegały one demokratyzacji, ale ten pierwotny, republikański charakter zachowują po dziś dzień. Dobro wspólne musi odnosić się do konstytuującego republikę podmiotu, czyli narodu, oczywiście rozumianego nie etnicznie, lecz politycznie. Bez tak rozumianego narodu nie ma republiki i nie ma demokracji. Współcześnie jednak to naród znalazł się na cenzurowanym.
II wojna światowa, stanowiąca tak naprawdę finał epoki wielkich, ogólnoeuropejskich i światowych konfliktów rozgrywających się w latach 1914-1945, w której występowały fazy zimniejsze i gorętsze, została zinterpretowana – moim zdaniem niesłusznie – jako efekt erupcji nacjonalizmów. Rzeczywiście mieliśmy do czynienia z takim zjawiskiem, ale nie była to wyłączna, a nawet główna przyczyna tego morderczego konfliktu. Większą wagę odegrały w nim czynniki ideologiczne. W Europie przeważyła jednak interpretacja II wojny światowej jako spowodowanej nacjonalizmem.
W związku z tym po jej zakończeniu ujawniła się zasadnicza nieufność nie tylko do ekscesów nacjonalizmu, ale i narodu, bez którego tego typu niebezpieczeństw by nie było. Politycznym celem większości elit europejskich stało się przekroczenie tej niebezpiecznej, narodowej, zagrożonej nacjonalizmem tożsamości. Powojenne nastroje sprawiły, że mocno sformułowana definicja narodu, jasno wyznaczająca jego granice, została uznana za zjawisko negatywne, które należy przezwyciężyć.
Unia Europejska: kratos zamiast demos
Taki charakter miała do pewnego stopnia już od początku idea wspólnoty europejskiej. Pierwotnie jednak jej ojcowie założyciele próbowali narodowe antagonizmy przezwyciężać oddolnie, metodą ewolucyjną. Liczyli, że cel ten uda się osiągnąć poprzez budowanie wspólnych projektów – jak choćby inicjalna Europejska Wspólnota Węgla i Stali – przełamując bariery celne, współpracując i osiągając wymierne korzyści. Wszystko to zmieniło się w ostatnich dekadach. Od traktatu w Maastricht Unia Europejska jest projektem antydemokratycznym. Ma odbierać władzę państwom suwerennym i przekazywać ją jakiejś bliżej nieokreślonej europejskiej wspólnocie.
Nie ma demosu europejskiego, są tylko konkretne demosy, takie jak fiński, hiszpański czy niemiecki. Tożsamość europejska sytuuje się na dość abstrakcyjnym poziomie i nie buduje poczucia realnej, głębiej odczuwanej wspólnoty. A jeśli nie ma demosu to z demokracji zostaje kratos, czyli sama władza. A kto sprawuje władzę? Oczywiście oddelegowani do tego przedstawiciele, czyli w tym przypadku biurokraci, którzy nie są kontrolowani przez żadnego suwerena. Tak rozumiany europejski projekt jest mitem, utopią, której nie da się zrealizować, ale która ciągnie za sobą określone konsekwencje.
Projekt europejski, zwłaszcza od Maastricht, jest także mocno motywowany ideologicznie. Jest to próba zasadniczego przeformułowania naszej kultury. Gdybyśmy mogli spróbować sprowadzić go do jednego, fundamentalnego hasła, to można by za nie uznać „emancypację”. Mamy się emancypować z ograniczających nas dotąd tożsamości; pierwszą, którą mamy przekroczyć, jest tożsamość narodowa, ale potem następują kolejne, sięgające coraz głębiej procesy emancypacji.
Ów ideologiczny plan ma prowadzić do głębokiego przeformułowania tożsamości Europy, chociaż jego ambicje sięgają dalej, a celem jest zbudowanie nowego człowieka. Po to jednak, aby taki rewolucyjny projekt – czyli zmianę europejskiej kultury – zrealizować, trzeba posiadać władzę znacznie przekraczającą tradycyjny, demokratyczny mandat. I obecna, europejska, lewicowo-liberalna ideologia zmierza w kierunku jej osiągnięcia. Posługuje się nowymi formami przemocy, przede wszystkim symbolicznej, czyli stosowanymi poprzez kulturę i – zwłaszcza – media. Głównym jednak narzędziem budowania nowego obywatela Europy jest prawo unijne. Jest to zasadnicza zmiana podejścia do koncepcji prawa. W tym nowym wydaniu jest ono rozumiane ideologicznie, wkracza we wszystkie sfery życia coraz precyzyjniej, usiłując je regulować. Prawo wypiera także politykę, która jest domeną wolności.
Tradycyjnie wymiar sprawiedliwości był jedynie szeroką ramą, wewnątrz której działały inne systemy regulujące zachowania ludzkie. Były nimi moralność, etyka, obyczaj, ale także polityka, która stanowi ciąg decyzji, jakie zbiorowość podejmuje w odpowiedzi na wyzwania rzeczywistości. Decyzje te wypływają z wolnego wyboru, z tego, jak rozumiemy nasze wspólne dobro.
Wszystkie te systemy regulacji są dziś w UE wypierane przez normy prawne, które tworzą odgórny model ostatecznego i jednoznacznego kształtowania naszej wspólnej rzeczywistości politycznej. Ramy te stają się coraz węższe i zaciskają się wokół nas coraz ciaśniej. Jedną z metod ingerencji w życie polityczne przy zastosowaniu metod inżynierii społecznej jest obrona dowolnie konstruowanych mniejszości. Normy prawne i praktyka sądownicza mająca eliminować arbitralnie wskazywaną „dyskryminację” tudzież służyć zaprowadzaniu równie abstrakcyjnie rozumianej równości, stają się narzędziami dowolnego kształtowania stosunków społecznych.
Oczywiste jest, że demokracja musi mieć ograniczenia i powinna bronić praw mniejszości. Należy sobie jednak zadać pytanie: jak dalece winna być ograniczana wola wspólnoty politycznej i jak głęboko może sięgać ingerencja prawna w politykę i życie społeczeństw?
W Polsce mamy doświadczenie Trybunału Konstytucyjnego, często traktującego siebie jako instancję nadrzędną wobec Parlamentu, która w miarę dowolnie, odwołując się do „ducha konstytucji”, ingeruje w jego postanowienia. Nie jest to wyłącznie polski kłopot. Problemy, z którymi borykamy się w III RP, są skrajniejszą wersją trudności, które narastają obecne na zachodzie. W Stanach Zjednoczonych podobnie jest z Sądem Najwyższym i piętnowanym przez co rozumniejszych myślicieli prawnych „aktywizmem sędziowskim”. Trybunały Konstytucyjne powołane zostały w Europie po doświadczeniu nazistowskim, aby demokracja nie mogła kolejny raz popełnić samobójstwa. Z czasem jednak, jak dzieje się to ze wszystkimi niekontrolowanymi instytucjami, zaczęły rozszerzać swoje uprawnienia coraz głębiej, wkraczając w politykę. W Polsce jest to szczególnie widoczne i jeśli Trybunał Konstytucyjny stwierdza, że nie można otworzyć zawodu adwokackiego, ponieważ w konstytucji napisane jest, że korporacja ma prawo regulować sprawy jej dotyczące, to wyraźnie widzimy, jak daleko sięgające uprawnienia przyznaje sobie to ciało.
Kiedy kurczy się przestrzeń politycznej wolności, demokracja zaczyna zanikać i coraz bardziej przekształca się w oligarchię. Ustrój reprezentacyjny już od początku zmieniał źródłowe znaczenie demokracji i wprowadzał w nią elementy konfuzji. Dla klasycznego Greka demokracja z natury rzeczy musiała być bezpośrednia, a system przedstawicielski to oligarchia. Pojęcie przedstawicielstwa było sprzeczne z demokracją, dlatego też te eksperymentalne, wielkie, narodowe republiki obciążone były na wstępie trudnym dylematem. Zresztą, wielu klasycznych teoretyków demokracji, jak Jan Jakub Rousseau, zżymało się bardzo na koncepcję demokracji przedstawicielskiej. Ten zasadniczy problem demokracji przedstawicielskiej został współcześnie zwielokrotniony. W UE np. ciała przedstawicielskie odsuwane są coraz dalej od obywateli, którzy mają nad nimi coraz bardziej iluzoryczną kontrolę. Budując coraz więcej wielostopniowych instytucji międzynarodowych, które stopniowo zwiększają swoje uprawnienia w kolejnych dziedzinach, coraz bardziej redukujemy tę i tak ograniczoną demokrację. Budując system praw ponadnarodowych i multiplikując prawo narodowe ograniczamy ją jeszcze bardziej.