Pobudka!

To już nie jest zwykła słowna potyczka lub chwilowa kłótnia. Nawet uparci sąsiedzi z filmowej trylogii Sylwestra Chęcińskiego czasem dochodzili do konsensusu. Tymczasem Kargul i Pawlak XXI wieku swoich praw dochodzą sądownie lub poprzez akty […]


To już nie jest zwykła słowna potyczka lub chwilowa kłótnia. Nawet uparci sąsiedzi z filmowej trylogii Sylwestra Chęcińskiego czasem dochodzili do konsensusu. Tymczasem Kargul i Pawlak XXI wieku swoich praw dochodzą sądownie lub poprzez akty agresji, wandalizmu, terroru psychicznego i niekończącego się bojkotu wszystkiego, co pojawia się w ich najbliższym sąsiedztwie.

Konflikt trwał już od dawna, ale ostatnie miesiące rozpoczęły publiczną dyskusję na ten temat. Po jednej stronie barykady osłaniają się od granatów przedstawiciele stowarzyszeń, lokalni artyści, przedsiębiorcy i właściciele galerii, koktajle mołotowa skrupulatnie zaś szykują sąsiadki, aby zaopatrzyć wyznaczone do walki bojówki wspólnot mieszkaniowych, rad osiedlowych oraz pojedynczych walecznych mieszkańców – specjalistów od donosów i podsłuchów. Z innego punktu widzenia mamy na polu bitwy konających od huku bomb mieszkańców, głodnych kultury i działań społecznych, które odpowiadałyby na ich potrzeby, pozostawionych samym sobie ze swoją samotnością i bezradnością. Jakkolwiek nie próbowalibyśmy ocenić sytuacji, punktów widzenia jest wiele, a jedynym racjonalnym odniesieniem w tym emocjonalnym zarzewiu konfliktu może być prawo.

Wojna na wielu frontach

W zależności od tego, czy jesteśmy animatorami, lokalnymi businessmanami, brylującymi w środowisku Warszawy modnymi aktywistami, artystami czy urzędnikami, nasze podejście do mieszkańców będzie inne. Jedni starają się dotrzeć do ich potrzeb, inni uważają, że nie ma takiego obowiązku, aby lokal, który prowadzą, miał być przystępny dla lokalsów. Mamy więc w przestrzeni miasta wiele niedostępnych kawiarni, galerii i klubów, ale jest także wiele miejsc życzliwych i otwartych dla mieszkańców, które ci skutecznie i wytrwale bojkotują. Paradoks goni paradoks, a rozwiązanie tej napiętej sytuacji nie jest proste nawet dla doświadczonych animatorów społecznych. W lokalnym życiu jest zupełnie tak jak w małej wiosce: zła plotka rozchodzi się bardzo szybko, a gdy jesteśmy skłonni do konfliktu, o pretekst nie jest trudno. Z mieszkańcami i przedsiębiorcami jest też trochę tak, jak z kierowcami i rowerzystami. Zupełny brak zaufania i przekonanie o złych intencjach drugiego.

Wymądrzanie się jednak w obecnej sytuacji i porady w stylu: więcej zaufania i życzliwości, czy też orędzie do przedsiębiorców o tym, jak fajni mogą być mieszkańcy, oraz do tych drugich, że kawiarnie i galerie nie powstały tutaj, aby ich zniszczyć i wszystkie dzieci z sąsiedztwa przerobić na macę, nic nie da. Od prasy lokalnej, przez najpopularniejsze dzienniki i portale internetowe przewija się fala protestów i trudna dyskusja o granicy wpływu mieszkańców na życie miasta. Budzimy Warszawę, zagłuszamy i wyśmiewamy agresję, głośno mówimy o tym, co nam się nie podoba i co chcemy zmienić. I bardzo dobrze, bo miasto jest nasze i mamy prawo o nim decydować (zauważcie, że zdanie to, napisane tak uniwersalnie, że może wypowiedzieć je każdy uczestnik konfliktu, dociera do każdego, niczym wzrok czarnej Madonny na Jasnej Górze).

Zgoda na osiedlowych terrorystów

Szkoda tylko, że przypominamy sobie o własnych prawach i obowiązkach w sytuacji krytycznej: gdy zamkną nasz ulubiony klub lub gdy jako lokalni przedsiębiorcy odczujemy na własnej skórze, czym jest gniew rady mieszkańców. Ręka do góry, kto zna swoją wspólnotę mieszkaniową? Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto poszedł zagłosować w wyborach do Rady Osiedla (w ostatnich wyborach samorządowych frekwencja w Warszawie wynosiła 50%, do rad Osiedlowych zaś głosuje zazwyczaj niewiele ponad 0,5% mieszkańców). Każdy teraz popatrzy w podłogę, schowa się za książkę, niczym na najgorszej lekcji matematyki. Wzruszające są obywatelskie postawy mieszkańców, którzy sprzeciwiają się wielu krzywdzącym decyzjom, trochę mniej – ciągłe rozmowy o tym, jak prymitywni i niewdzięczni są warszawiacy.

Summa summarum, naszą codzienną biernością i zupełnym brakiem zainteresowania własnym otoczeniem pozwalamy na rządy tych najbardziej agresywnych i konserwatywnych mieszkańców, których działanie nie dąży do rozwoju miasta, tylko do zachowania status quo swojej ważnej funkcji, np. prezesa zarządu czy przewodniczącego Rady Osiedlowej. Zatem te lokalne samorządy mieszkańców, które mogłyby wiele zdziałać, być rzecznikiem lokalnych praw i sprzyjać rozwojowi oddolnej kultury, są skostniałymi strukturami, którymi zazwyczaj nikt się nie interesuje. Kilka pokoleń warszawiaków ma tylko oczekiwania wobec miasta, nie zauważając przy tym, że trzeba też dać coś od siebie. Nasza ignorancja doprowadziła zatem do tego, że jesteśmy sterroryzowani przez karykaturę wspólnot mieszkaniowych.

Próba sił

Nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu do chwili, gdy zorganizowaliśmy w połowie czerwca debatę-spotkanie, które miało na celu wypracować skuteczne sposoby pracy z mieszkańcami. Zostali zaproszeni właściciele kawiarni, galerii i inni miejscy aktywiści i w kameralnej grupie mieliśmy poprzez wspólne doświadczenia odnaleźć metodę docierania do potrzeb mieszkańców i przełamywania ich ewentualnych uprzedzeń. Spotkanie to potoczyło się zupełnie niespodziewanym torem.

Przedstawiciele różnych miejsc, z których wszystkie prawie zamykane są o 22 i w których mieszkaniec nie uświadczy alkoholu, podzielili się swoimi niewiarygodnymi spotkaniami z przedstawicielami wspólnot mieszkaniowych, którzy nie tylko w sposób bezkarny, cyniczny i wręcz ludzko podły od samego początku blokowali możliwość otwarcia danego miejsca, lecz także cyklicznie przychodzili z groźbami, nie mówiąc już o niekończących się donosach na policję. To spotkanie mocno zmieniło mój punkt widzenia, chociaż wciąż uważam, że to największa miejska zbrodnia, gdy pomija się obecność i potrzeby mieszkańców. Nagle jednak od lokalnych przedsiębiorców oczekujemy, aby byli nie tylko dobrymi menadżerami i utrzymali swoje miejsce, lecz także animatorami społecznymi, animatorami kultury, dyplomatami, pedagogami i mediatorami na raz – co jest niemożliwe: lokalni przedsiębiorcy na pewno nie będą mieli tyle siły i motywacji, aby pracować z mieszkańcami, jeżeli wciąż znajdują się pod ostrzałem mieszkaniowych bojówek, które w wielu przypadkach nie reprezentują interesu samych mieszkańców, tylko kilku osób, które zasiadają w zarządzie. Utajnianie informacji o zebraniach wspólnoty czy zakaz wstępu na nie – to jedne z wielu złych praktyk, z którymi można się spotkać w Warszawie.

Na ławie oskarżonych

Drugim, a może nawet pierwszym współwinnym jest jednak miasto, które powala na terroryzm wspólnot – często funkcjonujących według prawa ustanowionego przez nie same. Miasto, które nie miało przez tyle lat żadnego planu, jak pobudzić i wykorzystać te lokalne struktury i jak wprowadzić jakąkolwiek lokalną edukację. Miasto, które umywa ręce, gdy przedsiębiorcy są zastraszeni i bankrutują przez wspólnoty. Miasto, w którym żadna z grup nie czuje, że stoi ono po ich stronie. Akcja warszawskich aktywistów „Budzimy Warszawę” jest dla mnie zatem momentem, aby dodać, że my także powinniśmy w końcu sami obudzić się w Warszawie i starać się, aby obudzić naszych włodarzy, bo zaspaliśmy wszyscy o parę dobrych lat.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa